sobota, 29 listopada 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 12

   Dla wszystkich, którzy przeczytali, gratulacje :) Uznałam, że nie będę tego rozdrabniać i zrobię jeden większy rozdział. Mam nadzieję, że docenicie moją pracę, bo przepisanie tego na prawdę trochę zajęło :) Czekam na komentarze ;)

     Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. Stephanie natychmiast uciekła do swojej sypialni, tłumacząc się, że musi się przebrać. Wyczułam jednak, że chodzi o coś innego. Całą drogę powrotną była jakby nieobecna, a gdy na jej twarz padło światło, ujrzałam duże rumieńce na jej policzkach. Po za tym zachowywała się, jakby bardzo zależało jej, by uniknąć z kimś rozmowy. Normalna Stephanie się tak nie zachowuje. Jest roztrzepana, ale nie aż tak.
     Postanowiłam zignorować jej dziwne zachowanie. W końcu każdy czasem zachowuje się trochę inaczej niż zwykle. Razem z Brucem poszłam do jadalni, gdzie Alfred i Kathy szykowali do stołu. Kathy podniosła wzrok, a gdy nas ujrzała wyprostowała się i przerwała układanie talerzy,
   - Nie jest dobrze - powitał ją Bruce. Chociaż byliśmy w bezpiecznej odległości od salonu, Bruce, w obawie przed Dickiem, mówił bardzo cicho - Joker widocznie zaczął zakładać drużynę.
Kathy zmarszczyła czoło.
  - Co to znaczy? - spytała.
  - Trójka jego wspólników właśnie obrabowała centrum handlowe - odpowiedział - Na razie to tylko kradzież, ale sama dobrze wiesz, że od tego się zaczyna...
  - Kto to był? - zaciekawiła się Kathy.
  - Harley Quinn, Catwoman i ktoś, kogo nazwały Deathstroke.
Kathy wolno pokiwała głową zamyślona.
  - Faktycznie, nie dobrze - przyznała - Nawet bardzo nie dobrze. Aresztowali ich?
Bruce parsknął śmiechem, jakby opowiedziała właśnie świetny dowcip.
  - Oczywiście, że nie! -  powiedział znacznie głośniej lekko poirytowany - Uciekli, jak zawsze...
  - Cicho! - skarciła go Kathy - Ten dzieciak nie musi od razu wszystkiego wiedzieć - wymamrotała, wracając do układania talerzy.
  - Właśnie, Kathy, chyba nie masz nic przeciwko temu, by Dick został dzisiaj na kolację?
Kathy ponownie się wyprostowała i założyła ręce na biodra.
  - Nie starczy jedzenia dla jeszcze jednej osoby - powiedziała krótko.
Bruce wzruszył ramionami.
  - Podzielimy się - rzekł.
  - Spokojnie, wszyscy się najedzą - wtrącił Alfred - Jest tego trochę...
Kathy przesłała mu piorunujące spojrzenie, a on zamilkł i uśmiech natychmiast zszedł mu z twarzy.
  - To tylko chwila - kontynuował Bruce - O dwudziestej pierwszej musi być z powrotem w Domu Dziecka, to...
  - To będzie wcześniej - Kathy machnęła zniecierpliwiona ręką i teraz zaczęła układać sztućce.
Bruce ściągnął brwi i patrzył na nią w milczeniu przez dłuższą chwilę, próbując ją rozgryźć. To jej mąż, więc może jemu się to uda.
  - O co ci chodzi? - zapytał w końcu.
  - Musisz zjeść na spokojnie i powoli, a nie spieszyć się, by dziecko odwieźć - odparła.Wzrok miała spuszczony, a ton jej głosu był znacznie łagodniejszy, przez co czułam, że nie mówi prawdy. Na pewno nie o to chodzi - Wystarczając dużo masz codziennie pośpiechu...
  - O co chodzi, na prawdę? - przerwał jej Bruce. Widocznie myślimy podobnie.
Kathy westchnęła głęboko i po chwili spojrzała na niego.
  - O twoją idiotyczną propozycję - powiedział. Zimny głos. Tak, teraz mówi prawdę - Nie chcę, by ten chłopak w jakiś sposób się do nas przywiązywał.
  Nie mam pojęcia o jaką propozycję chodzi, ale poczułam nagłą niechęć do Kathy. Właśnie wyraziła się o Dicku jak o psie.
  - Kathy! - zawołał Bruce z oburzeniem, po czym dodał ciszej - Jak możesz tak mówić? Przecież to dziecko. Masz w ogóle pojęcie, co on przeżywał przez ostatnie dni.
   Kathy opuściła z rąk szklaną misę, która rozbiła się na dziesiątki małych kawałeczków, wydając przy tym nieprzyjemny hałas.
  - Posprzątam - powiedział szybko Alfred łapiąc miotłę.
  - Pomogę ci - zadeklarowałam sięgając po łopatkę.
    Kathy podeszła do Bruce'a i stanęła kilka centymetrów przed nim, wbijając w niego wściekły wzrok.
  - Tak się składa, że też straciłam rodziców, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem - powiedziała drżącym, przyciszonym głosem - Zostali zamordowani na moich oczach. W Wigilię Bożego Narodzenie, wiesz?  - Bruce otworzył usta, by coś powiedzieć, ale ona mu na to nie pozwoliła - Chyba jednak mam pojęcie.
   Nie czekając na odpowiedź, wybiegła z jadalni, szturchając przy tym Bruce'a w ramię. Odwrócił się i zawołał za nią, ale ona już wbiegała po schodach. Czułam ogromną potrzebę, zapytania Bruce'a, co takiego właściwie się stało, ale zrezygnowałam. Nie powinnam się teraz odzywać. W milczeniu więc sprzątałam z Alfredem stłuczoną misę i sałatę, która już nie nadawała się do jedzenia.
  - Powinieneś z nią porozmawiać - przerwał ciszą Alfred. Znalazł w sobie więcej odwagi niż ja. Ale w sumie, ja znam Waynów zaledwie miesiąc, a on- kilka lat.
  - O ile będzie chciała rozmawiać - burknął Bruce - Nie chciałem, żeby to tak wyszło... Spóźnię się na kolację. Zacznijcie beze mnie. Ja odwiozę Dicka.
  - Ale.. - zaczęłam.
Bruce uniósł dłoń do góry, dając mi znak, abym zamilkła.
  - Dajmy już spokój Kathy - powiedział.
  - Ale Dick nie jest niczemu winny - dokończyłam.
Bruce pokręcił głową i spojrzał na mnie błagalnie.
  - Barbara, proszę - rzekł - Nie, nie jest winny. Jeśli ktoś jest temu wszystkiemu winien, to ja... Za pół godziny jestem z powrotem.
     Opuścił jadalnię i skierował się do salonu, a ja wyrzuciłam pozostałości misy.
  - Wiesz, co się stało? - zapytałam Alfreda, ale on wzruszył ramionami.
  - Nie wiem - przyznał - Pani Wayne odkąd wyjechaliście tak się zachowywała.
Skinęłam głową i uznałam, ze najlepiej jest zmienić temat.
  - Alfredzie, kim jest ten cały Joker i Harley Quinn? - odważyłam się zapytać.
  - Znana parka - westchnął kładąc na stół wysokie szklanki do soku - Nic dziwnego, że nie wiesz. W końcu twoja matka odciągała cię od takich spraw. Poza tym wszystko nagle ucichło, gdy zaginęli jakieś dziesięć lat temu. Ale teraz skoro pojawiła się Harley.. - urwał, jakby nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak w tej sytuacji zachowają się mieszkańcy Gotham - To przestępcy. Mordercy. Prawie zawsze mordują bez przyczyny. Po prostu chcą widzieć ból, cierpienie i śmierć. Ten widok ich karmi. Sprawia, że czują się uzupełnienie, nasycani. Mimo tego, nigdy nie mają dość.
  - Nie chcą niczego? - zdziwiłam się - Pieniędzy? Władzy? Nic?
Alfred pokręcił głową.
 - Nic - potwierdził - Przynajmniej kiedyś tak było. Pragnęli, żądali tylko śmierci niewinnych ludzi.
 - Innymi słowy - zaczęłam - To szaleńcy.
 - Dokładnie - przytaknął - Psychopaci jakich świat nie widział. Największy postrach Gotham. Na razie,..
  - O czym ty mówisz? - zmarszczyłam się.
  - Nie było ich tyle lat - rzekł - Wydaje mi się, że obmyślili jakiś plan. Plan, który może okazać się tragiczny w skutkach. Nie tylko dla mieszkańców tego miasta.
    Gdy wypowiedział te słowa przeszył mnie nie przyjemny dreszcz, dokładnie taki jak wtedy, gdy usłyszałam pierwszy fragment kłótni rodziców dwa miesiące temu. Czułam wówczas, że wydarzy się coś złego. Nie wiem, czy chcę wiedzieć jaki plan może mieć Joker. Ale mama powiedziała, że jego plan się wypełni. I czuję, że w tej sprawie akurat mówiła prawdę.
     Postanowiłam, że na razie nie chcę o tym myśleć, podziękowałam Alfredowi za rozmowę i opuściłam jadalnią, gdy byłam pewna, że Dick już wyszedł. Poszłam do swojego pokoju, gdzie zdjęłam kostium Batgirl. Gdy wyszłam spotkałam na korytarzu Stephanie. Uśmiechnęła się promiennie na mój widok i podeszła do mnie.
   - Cześć! - przywitała się wesoło.
   - Cześć - odparłam zdziwiona - Nie widziałyśmy się dzisiaj?
      Stephanie zaśmiała się życzliwie, a ja spojrzałam na nią zaskoczona, Dlaczego jest tak bardzo radosna? Żadne z dzisiejszych wydarzeń nie było przyjemne. Wręcz przeciwnie. Wszystko zmierza ku złemu. A ona się śmieje?
  - Steph, wszystko w porządku? - upewniłam się - Zachowujesz się trochę,,, dziwnie.
Nie chodzi o to, że przeszkadza mi czyjś dobry nastrój. Chodzi o to, że zupełnie nie widzę powodu, by tak bardzo się cieszyć.
  - Nie, czemu? - spytała - Dziwnie? Ja? Normalnie. Zupełnie normalnie. Widzisz?
Mimowolnie wytrzeszczyłam na nią oczy, na co ona znowu zaczęła chichotać.
  - Nie rozumiem, co cię tak bawi? - wypaliłam w końcu - Czy podczas tej misji coś ci się stało? To przez moją mamę, tak? Co ci zrobiła?
  - Nie. Tak. Znaczy... - ponownie parsknęła śmiechem, ale widząc, że przyglądam jej się z pełną powagą, uspokoiła się odrobinę - Nie, to nie Catwoman sprawka, tylko... - urwała.
  - Kogo? - zachęciłam ją.
Rozejrzała się nerwowo wokół, sprawdzając, czy nikt nas nie podsłuchuje.
  - Jasona - dopowiedziała przyciszonym głosem.
  - Jasona? - ściągnęłam brwi. Na prawdę, nie rozumiem o co tej dziewczynie chodzi. Opowiedział jakiś dowcip, czy ściągnął koszulkę?
  - Bo widzisz. on mi dzisiaj robił... - zaczęła nachylając się do mnie, a następne słowo wypowiedziała już całkiem szeptem - resuscytację.
     Może ją nie całował, ale i tak ta wiadomość w błyskawicznym tempie poprawiła mi humor. Uśmiechnęłam się do niej szeroko.
  - W sensie, że usta- usta? - niemal pisnęłam.
Stephanie zadowolona pokiwała głową.
  - Jak ty walczyłaś z Catwoman - dodała, a ja aż podskoczyłam.
  - Jason i Stephanie- zakochana para, siedzą na kominie i całują... - po czym urwałam zastanawiając się, co takiego Jason i Stephanie mogą całować, prócz siebie, oczywiście - Nietoperze - dokończyłam ze śmiechem.
Teraz ja się śmiałam, a ona nieskutecznie próbowała mnie uspokoić.
  - Głośniej się nie dało? - warknęła - Ty jesteś na prawdę jakaś głupia. To była tylko resuscytacja. Musiał to zrobić, by mnie uratować.
  - To skoro to była "tylko resuscytacja", to dlaczego, kochana, tak bardzo się tym zachwycasz?
     Zbiłam ją z tropu. Zaczęła krążyć oczami po pomieszczeniu, myśląc gorączkowo nad odpowiedzią i usilnie unikając mojego spojrzenia.
  - Bo-bo żyję... - zająknęła się - Cieszę się, bo żyję.
Pokręciłam głową dumnie.
  - Nie przekonałaś mnie tym - oznajmiłam zadowolona, a ona zmierzyła mnie gniewnie.
  - Któregoś dnia, się zemszczę, zobaczysz - obiecała mi, celując we mnie palcem.
  - Co?! - parsknęłam śmiechem - Że niby na mnie?! Będziesz musiała troszeczkę poczekać. Dużo, dużo poczekać...
  - Dobra - wzruszyła ramionami, krzyżując ręce na piersi - A tak na poważnie, ja mam ci mówić wszystko o mnie, a ty mi o sobie nic, tak? No dalej. Który Robin ci się podoba, powiedz?
     Ponownie się zaśmiałam, ale tym razem, ku mojemu niezadowoleniu, był to nerwowy śmiech. Postanowiłam więc obrócić to w żart.
   - W tobie - zachichotałam - Kocham się w tobie. Znasz teraz mój największy sekret.
Popatrzyła na mnie nadzwyczajnie oburzona i wyprostowała się.
  - Zapytałam, w którym Robinie - podkreśliła.
  - Odpowiedziałam ci.
  - Ja nie jestem Robin. Jestem Rabin - powiedziała ze śmiertelną powagą grobowym głosem. Dopiero po dłuższej chwili patrzenia na nią zaczęłam wić się ze śmiechu - Nie wiem, co cię tak bardzo bawi - powiedziała nadal zachmurzona - Bruce w niektórych sprawach jest mało oryginalny. Wymyślił sobie, że każdy jego pomagier będzie nosił pseudonim "Robin". Nie przewidział jednak tego, że pojawi się u niego dziewczyna, a "Robin" to męskie imię. Musiałam więc to jakoś zmienić, a nie chciałam za bardzo się wyróżniać, dlatego po prostu zmieniłam "o" na "a".
  - Biorąc pod uwagę twoje słowa, to ja się bardzo wyróżniam - powiedziałam nadal się śmiejąc - Batgirl. Wiesz, moja matka uważa, że jestem, w związku z tym, wyjątkowa... - nie dałam rady powiedzieć, bo śmiech mi to uniemożliwił.
     Naśmiewałam się z własnej matki. Kiedyś nawet nie odważyłabym się pomyśleć o niej nic złego. Teraz, śmiejąc się z niej, czułam się lepiej, lżej, chodź prawdę mówiąc, nie do końca dobrze. Nawet Stephanie z trudem powstrzymywała uśmiech.
   - Nie czuj się zbyt pewnie - przestrzegła mnie - Większość słów twej matki to kłamstwa.
Powinno zrobić mi się przykro. I zrobiło mi się przykro, ale i tak zaśmiałam się jeszcze głośniej.
  - Ej, a ty wiesz, że nikt do ciebie nie mówi "Rabin"? - próbowałam zejść z tematu mojej matki, chociaż sama go zaczęłam.
  - Obiecuję ci, że Rabin ci jeszcze pokaże - powiedziała - Tobie i każdemu innemu. Rabin będzie znana i szanowana na całym świecie. A ja dotrzymuję obietnic, nie to co ty.
Ściągnęłam brwi.
  - Ja...? - zaczęłam.
Promienny uśmiech znów zawitał na jej twarzy.
  - Miałaś pisać jakąś skargę, słyszałam - oświeciła mnie - Dziś znowu był ten gość w autobusie...
Znowu wybuchnęłam śmiechem.
  - I co? - zaciekawiłam się - Gdy cię zobaczył na przystanku, chciał cię przejechać, żebyś przypadkiem kogoś nie zamordowała?
  - Nie, ale z jego wypowiedzi, gdy wchodziłam do środka wnioskuję. że nie był specjalnie zadowolony z tego, że jestem jego pasażerką - zachichotała,
  - Wiesz, że ja o tym młotku już dawno temu zapomniałam?
  - Ale on o mnie nie... - westchnęła.
Uśmiechnęłam się szeroko.
  - Powiedz mu, że jesteś Rabin - zaproponowałam - Jako jedyny zapamięta to sobie na całe życie.
Stephanie obróciła oczami.
  - Nie przestaniesz, prawda? - powiedziała zrezygnowana nie patrząc na mnie.
Pokręciłam głową.
  - Ale nie martw się, czy "Rabin", czy "Robin". Jason i tak cię kocha.
  - Tobie się już tekst skończyły, wiesz? - zapytała, przestępując z nogi na nogę.
  - Już na samym początku tej rozmowy - przyznałam próbując przestać się śmiać.
  - Hej, dziewczyny! - usłyszałam za sobą.
     Drgnęłam i natychmiast się uspokoiłam. Odwróciłam się szybko. W naszą stronę podążał nie kto inny jak właśnie Jason. Z trudem powstrzymałam się od kolejnej salwy śmiechu. Wyczułam, że Stephanie obok mnie stężała. Pewnie liczy na to, że chłopak nie usłyszał, jak mówię, o tym że ją kocha. A ja chciałaby żeby tak było.
  - Jason! - zawołałam sztucznym głosem przez zaciśnięte zęby - Witaj! Co się stało?
  - Zbieramy się na kolację - oznajmił przystając przy nas - Widziałyście Kathy?
  - Nie - odpowiedziała szybko Stephanie - Nie widziałyśmy. A ty ją widziałeś?
     Musiałam zamknąć oczy, ale i tak się uśmiechnęłam. Muszę ją ratować, bo się pogrąży. Normalna Stephanie nie umie rozmawiać, a co dopiero zakochana.
  - Jak się czujesz? - zwróciłam się do Jasona, zanim zdążył odpowiedzieć Stephanie.
Przyłożył dłoń do brzucha.
  - Boli okropnie, ledwo chodzę, ale daję radę - uśmiechnął się - Jest co raz lepiej. Dzięki.
  - Myślałam, że te kule są śmiertelne - przyznałam.
  - Ja też. Widocznie komuś tu się przyda udoskonalenie...
  - Dostałeś? - zaniepokoiła się Stephanie.
  - Tak, od Harley, ale jest okej - odpowiedział - A co z tobą?
  - Ze mną? - zdziwiła się - Ja nie walczyłam z Harley. Nie dostałam - Wymieniłam z Jasonem rozbawione spojrzenia, a Stephanie uświadomiła sobie, o co mu chodzi - Ach, tak - uderzyła się w czoło - Przepraszam, Czuję się świetnie, na prawdę. Dziękuję...
  - Nie ma za co - uśmiechnął się Jason i ja tak samo - To chodźmy na kolację. Spróbuje coś przełknąć. Ale najpierw znajdę Kathy...
     Wówczas drzwi obok nas otworzyły się tak gwałtownie, że cała nasza trójka aż podskoczyła. Z pokoju wyszła Kathy.
  - Nie trzeba, tu jestem. Gdzie Bruce? - zapytała.
  - Pojechał odwiedź Dicka, ale za chwile wróci - powiadomił Jason.
      Kathy nie odpowiadając minęła nas i ruszyła na parter szybkim krokiem. Jason wrócił ramionami i poszedł za nią. Chciałam zrobić to samo, ale Stephanie chwyciła mnie za rękę i przyciągnęła do siebie. Zaczekała, aż Jason wystarczająco się oddali i dopiero wtedy się odezwała:
  - Widziałaś? Kathy cały czas tu była! Słyszała wszystko, co o nim mówiłyśmy - szepnęła z paniką.
Zaśmiałam się krótko i uwolniłam z jej uścisku.
  - Przerażające, rzeczywiście - stwierdziłam z sarkazmem w głosie - I o Rabin też słyszała. Wszyscy zginiemy...
  - Barbra, ja na poważnie - skarciła mnie - Myślisz, że coś mu powie?
  - Tak, na pewno teraz puszcza mu nagranie z dyktafonu.
  - Barbra!
  - Dobrze, już dobrze - zaśmiałam się - Ma swoje problemy. Twoje miłosne przemyślenia jej nie obchodzą.
     Stephanie widocznie uspokojona, uśmiechnęła się łagodnie i chwyciła moją dłoń. Jak siostry razem zbiegłyśmy na dół.
 

       W jadalni, przy stole siedzieli już Tim i Damian. Tim opowiadał coś z wielkim entuzjazmem, a Damian od niechcenia potakiwał głową, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Siadłam na miejscu, które wybrałam sobie w pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj i spojrzałam na postawioną przede mną apetycznie wyglądającą kolację. Po chwili dołączyli do nas pozostali. Alfred nalał mi do wysokiej szklanki soku pomarańczowego.
   - Dziękuję - uśmiechnęłam się do niego, a on do mnie.
       Głupio się czułam, gdy mi usługiwał, Nadal nie wierzę w to, jak bardzo zmieniło się moje życie. Kiedyś byłam tak uboga, że aż z tego wyśmiewana, a teraz? Teraz żyję jak najprawdziwsza królowa. Podoba mi się to, ale chyba jednak wolałam stare, poprzednie życie.
   - Smacznego - życzył Jason, a naokoło stołu rozległ się zbiorowy pomruk "Smacznego", "Dziękuję" i "Wzajemnie".
      Przez dłuższą chwilę panowała cisza, w której wszyscy przeżuwaliśmy pokarm i rozkoszowaliśmy się jego smakiem. Zazwyczaj rozmawiamy w czasie posiłku. Tylko, że po dzisiejszym dniu możemy rozmawiać jedynie o Harley, Deathstroke' u i o mojej matce. A na to raczej nikt nie miał ochoty, zwłaszcza przy jedzeniu.
   - Dick jest na prawdę w porządku chłopakiem - odezwał się w końcu Tim.
 Zerknęłam zaniepokojona na Kathy, która wyraźnie ma do Dicka jakiś problem. Zastanowiłam się, czy nie lepsza byłaby cisza i milczenie.
  - Tak, rozmawialiśmy. Fajny jest - przyznał Damian - Szkoda go...
Kathy nerwowo poruszała się na krześle, ale się nie odezwała.
  - Jakby co, jesteśmy rodzeństwem - powiadomił nas Tim patrząc na wszystkich po kolei.
  - Przecież jesteśmy rodzeństwem - zmarszczył się Jason.
      Nagle posmutniałam. Chociaż większość z ich nie jest ze sobą spokrewniona, nazywają się rodziną. Oni są rodziną. I chociaż mnie do siebie przyjęli, wciąż nie czuję się częścią rej rodziny.
  - Tak, ale w sensie biologicznym, rozumiesz? - zmieszał się Tim - Nie chodziło mi, że...
  - Wyluzuj, wiem o co ci chodził - przerwał mu Jason klepiąc go po plecach.
  - A Barbra to Audrey Collins - Damian uśmiechnął się pod nosem.
  - Ładnie - przyznał Tim - Na pewno ładniej niż Barbara. To imię jest beznadziejne.
Posłałam mu mściwe spojrzenie spojrzenie, ale nie dałam rady ukryć rozbawienia.
  - Dobrze, że nam powiedział - rzekł Damian - Bo jeszcze byśmy zdradzili twoje prawdziwe imię i narobili sobie jakiś podejrzeń. Na przyszłość, będziesz Audrey...
  - Tylko, że Dick już nas nie odwiedzi - weszła mu w słowo Kahy, a wszyscy podnieśli na nią wzrok - No co? - zdziwiła się - Bruce przyprowadził go tu ten jeden jedyny raz. Już tu nie przyjdzie. Po co? A wy też za bardzo nie macie czasu, by co jakiś czas odwiedzać go do Domu Dziecka, prawda?
  - Ale Kathy, on jest sam... - zaczął Tim.
  - Mało ma towarzystwa w Sierocińcu? - przerwała mu poirytowana, a ja znowu poczułam napływającą wściekłość.
  - To nie to samo - powiedziałam oschło, chociaż wiem, że powinnam milczeć.
  - Byłaś tam kiedyś? - zapytała mnie oziębłym głosem.
  - Nie, ale... - próbowałam odpowiedzieć.
  - To się nie odzywaj - warknęła.
  - Ale ja byłam - wtrąciła Stephanie - Krótko, ale byłam. Tim też był. Wiemy jak tam raz. Nie tak samo.
  - To bez znaczenia - westchnęła Kathy - Ten dzieciak nie pojawi się więcej w waszym życiu, więc nie musicie o nim mówić.
  - Ale oni tylko... - zaczął Alfred.
  - Alfred! - niemal krzyknęła - Nie słyszałeś? Koniec rozmowy.
  - Mamo... - odezwał się Damian.
  - Przestań - ostrzegła go Kathy stanowczym głosem - Proszę cię, przestań. Zmieńmy temat, dobrze?Wbiliśmy wzrok w talerze i ponownie zapadło milczenie. Jedzenie nagle straciło cały smak.
  - Barbara? -  zagadnął mnie Jason - Umiesz jeździć na motocyklu?
  - Na motocyklu? - zdziwiłam się.
  - Na motocyklu - potwierdził - Czasem lepiej jak każdy jedzie na misję swoim pojazdem. Musisz umiesz jeździć, Kiedyś w końcu będziesz musiała sama się gdzieś dostać.
Jason ma rację. Tak umiejętność na pewno mi się przyda.
  - Nie umiem - przyznałam, a on uśmiechnął się do mnie w ten swój uroczy sposób.
  - To pozwól, że zostanę twoim instruktorem - rzekł, a ja podziękowałam mu "Sardynką".
     Po kilku minutach dołączył do nas Bruce, ale i tak już nikt nie odezwał się do końca kolacji. Powoli zaczęliśmy się rozchodzić, a ja, ponieważ nie miałam co robić, postanowiłam wyjątkowo wyręczyć Alfreda w sprzątaniu po kolacji. Po kolei wszyscy w milczeniu wyszli, aż w końcu zostaliśmy tylko ja i Jason, który zamyślony dłubał widelcem w swoim jedzeniu. Gdy skończyłam pracę i odwróciłam się, on wciąż był na tym samym etapie.
  - Widzę, że nie możesz się zbuforować - powiedziałam podchodząc do niego i biorąc do rąk jego talerz - Jak nie możesz, to nie musisz...
  - Nie, kobieto, zostaw to! - zawołał radośnie i z powrotem odebrał swój talerz - Ja chcę. To jest pyszne. Nie bierz mi tego, okej? Umyję po sobie jak skończę. Po prostu brzuch mnie boli, więc wolno jem, ale zjem, dobra?
  - Jeżeli cię to pocieszy, to strzeliłam tym czymś Harley w głowę - powiedziałam ze śmiechem.
Jason uśmiechnął się szeroko, widocznie bardzo zadowolony.
  - Ty jesteś niesamowita - przyznał.
  - Ja? - speszyłam się. Poczułam jak wielki rumieniec oblewa mi twarz, więc udałam, że wycieram stół - Dlaczego, tak mówisz?
  - Na prawdę szybko się uczysz - wyjaśnił - I po prostu jesteś super,
Posłałam mu nieśmiały uśmiech i wymamrotałam coś podobnego do "dziękuje".
     Ja? Niesamowita?


     Nie wiem, czy ma to coś wspólnego z moją "niesamowitością", ale już po dwóch dniach ciężkiej pracy, jazda na motocyklu dobrze mi szła. Oczywiście nie obyło się bez setek porażek, sińców, przewrotów i wyczerpania, ale byłam na prawdę dumna z siebie i ze swoich postępów. Właśnie miałam dzisiaj wybrać się na przejażdżkę z Jasonem prze, jak sam to określił, "spokojną okolicę". Zastanawiając się, gdzie w Gotham jest niby ta "spokojna okolica", wspinałam się po schodach do swojej sypialni, by tam się przygotować. Szłam przez korytarz i pewnie nic by mnie nie zatrzymało, gdybym nie usłyszała jak Bruce i Kathy kłócą się w jednym z salonów.
    Zaintrygowana wychyliłam głowę przez ścianę. Super, znowu podsłuchuję czyjąś kłótnię. Oby ta nie skończyła się tak jak kłótnia moich rodziców...
    Spojrzałam. Kathy nerwowo chodziła bez celu i była zapłakana, a Bruce nieskutecznie starał się ją uspokoić. Już chciałam się wtrącić do rozmowy i nawet zrobiłam krok do przodu, kiedy ona wybuchnęła i zaczęła krzyczeć. Błyskawicznie z powrotem wróciłam do ściany. Na szczęści nikt mnie nie zauważył.
  - Nie! Nie rozumiesz?!Nie! - Kathy wykrzyknęła to Bruce'owi prosto w twarz - Nie chcę go tutaj, czy to takie trudne do zrozumienia?!
  - Proszę cię, ciszej... - powiedział cicho Bruce, próbując złapać ją za trzęsące się ręce, ale ona cały czas mu się wyrywała.
   - Nie obchodzi mnie to, czy mnie słyszy, czy nie słyszy! - przerwała mu - Mówiłam ci, żebyś go tu więcej nie przyprowadzał, a ty co zrobiłeś?! Po co?! Dlaczego mi to robisz?!
  - Myślałem, że jak ochłoniesz, przemyślisz to, to może... - zaczął.
  - Przecież to jest jakiś poroniony pomysł! - zawołała - Nie! Oto moja odpowiedź. Nie będziemy do tego więcej wracać. Zapomnij. Nie zaadoptujemy go!
     Moment, co? Już nie mam wątpliwości o co. albo raczej o kogo się kłócą. O Dicka. Ale adopcja? Bruce chciał go zaadoptować.
  - Pomyślałem, że może wtedy wszystko się w końcu ułoży, wróci do normy. Będzie jak dawniej... - powiedział Bruce.
Kathy zatrzymała się gwałtownie. Popatrzyła na niego oczami bardziej zimnymi, niż zwykle.
  - Jak śmiesz? - powiedziała głucho - Jak śmiesz tak myśleć? I mówić tak przy mnie?
  - Kathy...
Podeszła do niego.
  - Nigdy się nie ułoży. Nigdy nie będzie jak dawniej - podkreśliła - Mało masz dzieciaków na głowie? Teraz dołączyła do nas Barbara. Tyle, że to zrozumiałe. Co się działo w ostatnim tygodniu? Wiesz ile w tym domu jest tajemnic?!
  - Proszę cię, ciszej, bo zaraz wszystkie wyjdą na jaw - powiedział spokojnie Bruce - Ja ciebie rozumiem, tylko...
  - Jeżeli na prawdę mnie rozumiesz to skończ! - załkała - Nie chcę tego dziecka więcej widzieć! Masz go natychmiast odwiedź!
  - Kathy,., - Bruce spróbował jeszcze raz.
  - Potrzebujesz, żebym powtórzyła?! - wykrzyknęła - Nie chcę tego dziecka w swoim domu! Nigdy!
       Usłyszałam za sobą jakiś szmer. Odwróciłam się przestraszona, że przyłapano mnie na podsłuchiwaniu i przez ułamek sekundy zobaczyłam odbiegającego Dicka, który teraz zniknął za ścianą.
  - Nie.., - jęknęłam i ruszyłam za nim - Dick, czekaj! - zawołałam za nim.
Nie miał zamiaru się zatrzymać, ale dogoniłam go i odwróciłam przodem do siebie. Był cały czerwony od płaczu.
  - Nie, nie, proszę. Tylko nie płacz - powiedziałam przytulając go do siebie i głaszcząc po głowie - Wiem jak to wygląda, ale spróbuj zrozumieć...
  - Rozumiem świetnie - powiedział odsuwając się ode mnie - Chcę wracać do domu. Nie chcę tutaj przyjeżdżać.
  - Dick - westchnęłam nie wiedząc co powiedzieć.
  - Pan Wayne mnie zaprosił, bo chciał mi wynagrodzić ostatni raz - wyjaśnił - Więcej tu nie wrócę, obiecuję.
  - Dick, ona tak mówi, bo... - urwałam. Nie wiem dlaczego Kathy jest, aż tak bardzo przeciwna. Mamy tajemnice, ale to nie powód, by tak się zachowywać - Bo ma dużo problemów - dokończyłam, ale najwyraźniej go nie przekonałam.
Dick przetarł oczy próbując się uspokoić.
  - Ja chcę już stad iść - nalegał.
  - Nie płacz, proszę - ponownie go do siebie przybliżałam, a on tym razem nie opierał się i pozwolił się przytulić.
Co innego mogłam zrobić, czy powiedzieć? Na prawdę nie wiem. Chciałam móc go jakoś pocieszyć, ale nie miałam pojęcia jak.
  - Hej! Gotowa! - usłyszałam. Podniosłam wzrok. Jason zmierzał w naszą stronę. Na nasz widok ściągnął zaniepokojony brwi - Co się dzieje? - zapytał.
Dick odsunął się ode mnie i otarł z twarzy łzy.
  - Nic, nic - powiedziałam niezręcznie.
  - Przecież widzę, że coś się dzieje - Jason przykucnął przy Dicku - Hej, mały, dlaczego płaczesz?
  - Nie, ja tylko... - zaczął, ale nie wiedział co powiedzieć, więc zamilkł.
  - Ty jesteś Dick, prawda? - Jason wyciągnął ku niemu dłoń - Ja jestem Jason, Powiecie mi co się stało?
Westchnęłam.
  - Powiem ci - odezwałam się - Ale później.
    W tym momencie Bruce i Kathy wyszli z salonu. Kathy minęła nas biegiem, nie odzywając się ani słowem, a Bruce podszedł do nas zmartwiony.
  - Przepraszam cię - zwrócił się do Dicka, który wyglądał, jakby nie mógł poradzić sobie z tym, że tylu ludzi podchodzi do niego w takiej sytuacji - Na prawdę, bardzo cię przepraszam,
  - Chcę wracać do domu - wymamrotał Dick pociągając nosem.
  - W porządku - odparł Bruce - Odwiozę cię. Chodź.
Położył dłoń na jego plecach i razem ruszyli na dół. Zostałam sama z Jasonem. Popatrzył na mnie pytająco.
  - Kathy - powiedziałam krótko, a on zrozumiale skinął głową.
  - Jedziemy? - zmienił temat, a ja potaknęłam - Tylko nie zapomnij dzisiaj pasu.
Wczoraj Jason mnie upomniał, że nie powinnam wychodzić z domu bez pasa. W końcu nie wiadomo, kiedy będę go potrzebować...
 

     Po trzydziestu minutach wiedziałam już o co chodziło Jasonowi z tą "spokojną okolicą". Jechaliśmy, już na samych krańcach naszej wysp, z dala od centrum, po zupełnie pustej, wąskiej, ale równej asfaltowej drodze. Otaczały nas rozległe pola kukurydzy. Było już całkiem ciemno. I było magicznie, niesamowicie. Gdyby tylko nie stres, który odczuwałam, myśląc, że zaraz się rozbiję, byłoby idealnie.
  - I jak? - zawołał Jason jadący obok mnie.
Chociaż droga była wąska, to jednak cały czas prosta. Absolutnie nikogo prócz nas na niej nie było, więc co jakiś czas Jason jechał na równi ze mną.
 - Świetnie! - odkrzyknęłam ze śmiechem - Dziękuję. To jest nie do opisania.
Czy ze mną jest coś nie tak, że tak bardzo się zachwycam, czy wręcz przeciwnie? Jason uśmiechnął się do mnie i delikatnie przyspieszył. Zastanawiam się, czy ten chłopak kiedykolwiek się smucił?
     Spojrzałam w lusterko i dostrzegłam światło.
  - Mamy ogon - poinformowałam Jasona.
  - Spokojnie - odparł - Wyprzedzi nas.
    Przytaknęłam i skupiłam się na drodze. Ponieważ jechaliśmy dosyć wolno, motocykl za nami przybliżył się w błyskawicznym tempie. Ale zamiast nas wyprzedzić, zwolnił prędkość zaraz obok mnie. Pełna obaw, że spotkam kogoś, kogo wcale nie chcę spotkać, odwróciłam głowę, by spojrzeć na twarz kierowcy.
  - Tim! - ucieszyłam się, a on obdarzył mnie szerokim uśmiechem - Co ty tu robisz?
Wzruszył ramionami.
  - Też chciałam się przejechać - przyznał - Szalejesz, wiedzę. Czy to... dziesięć kilometrów na godzinę? Wiesz, że możesz nie wyhamować?
  - Daj jej spokój - wtrącił Jason, ale nie wyglądał na złego. Teraz jechaliśmy wszyscy trzej obok siebie, ja po środku - Dobrze jej idzie.
  - Właśnie widzę - odparł Tim z sarkazmem, ale nie obraziłam się. Wiem, że tylko się droczy, tak po przyjacielsku, a nie dokucza mi.
  - Mam ci przypomnieć, jak ty uczyłeś się jeździć...? - zaczął Jason.
  - Ścigamy się?! - wykrzyknął nagle Tim przerywając mu.
  - Nie, Tim, opanuj się... - odparł Jason, ale ten już przyspieszył i wyjechał przed nas, po czym szybko zaczął się oddalać. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Jason też się śmiał - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedział.
Po chwili jednak Tim się zatrzymał i wyłączył światło.
  - Coś się stało? - ściągnęłam brwi.
Podjechaliśmy do niego i zatrzymaliśmy się obok.
  - Tim? - odezwał się Jason zaniepokojony i popatrzył w tym samym kierunku co on, czyli w kukurydzę.
  - Czy to nie... - zaczął Tim po dłuższej chwili - Harley...?

środa, 26 listopada 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 11

     Minęło już cztery dni od tragedii. Dziś Bruce wybrał się na pogrzeb Graysonów, by pożegnać się ze swoim przyjacielem. Widziałam, że bardzo przeżywa jego śmierć. Musieli być sobie na prawdę bliscy. Ja też ledwo się trzymam. Nie znałam tych ludzi, ale śmierć nie jest mi obojętna, zwłaszcza że sama nie dawno straciłam ojca. Najbardziej boli mnie jednak nie to, że zginęli tylko to, jak zginęli. Najbardziej żal mi ich syna. Po pierwsze, to byli jego rodzice. Po drugie, na pewno obwinia się za ten nieszczęśliwy wypadek. Serce łamało mi się na pół widząc, jak zareagował, gdy uderzyli o ziemię. Uklęknął na słupie, zwinął się w kłębek i zapłakał cicho. Gdy pracownicy cyrku wołali go, by zszedł na dół, chyba w ogóle ich nie słyszał. Sami musieli po niego zajść i siłą ściągnąć.
   Stracił rodziców niemal tak samo szybko jak i ja.
   Wyszłam z pokoju i ruszyłam do Jaskini na popołudniowy trening. Po drodze spotkałam na parterze Stephanie. Przywołała mnie do siebie machnięciem ręki.
   - Steph, ja idę na trening, nie możemy teraz rozmawiać - powiedziałam podchodząc do niej.
   - Cicho! - skarciła mnie szeptem przykładając palec do ust. Uniosłam pytająco brwi, a ona wskazała, bym zerknęła do salonu - Czy to ten chłopak? - dodała jeszcze ciszej.
     Wychyliłam się za ścianę i zajrzałam. Na kanapie siedział młody Grayson. Był ubrany w czarny garnitur i wyglądał jakby mu było zimno. Był zgarbiony, spuścił nisko głowę i wbił wzrok w swoje kolana. Z powrotem spojrzałam na Stephanie.
   - Co on tu robi? - zapytałam.
Wzruszyła ramionami.
   - Bruce wrócił z nim z pogrzebu - powiedziała.
Zastanowiłam się, po co Bruce przyprowadzał tu tego chłopca.
   - Gdzie on teraz jest? - spytałam.
   - Bruce? Zamknął się z Kathy. Powiedział, że muszą porozmawiać.
     Nadal nie mogę się przyzwyczaić do niektórych zachowań mieszkańców tego domu. Zaprosił kogoś, a teraz zamyka się gdzieś na osobności i rozmawia z żoną? U mnie, w starym domu, to było niedopuszczalne.
  - Dobrze, ja muszę iść - powiedziałam ruszając w kierunku windy.
  - Barbra, czekaj! - zatrzymała mnie Stephanie - Poważnie?
  - Co "poważnie"? - oparłam zaskoczona.
  - Poważnie tak się zachowasz? Może... Może do niego pójdziemy?
  - Po co? - zdziwiłam się.
  - Spójrz, jaki jest smutny - nalegała.
  - A co? Ma skakać z radości? - odparłam - Właśnie wrócił z pogrzebu własnych rodziców - przypomniałam jej.
  - Może on chce z kimś porozmawiać?
     Próbowałam sobie przypomnieć, czy ja chciałam towarzystwa po śmierci swojego taty.Właściwie, nie miałam wtedy ochoty na rozmowę, ale to i tak było lepsze, niż pozostawienie samemu z myślami.
  - Ja nie mogę - powiedziałam w końcu.
  - Dlaczego?
  - Miałam udawać martwą.
Stephanie skrzywiła się i niecierpliwie przystąpiła z nogi na nogę.
  - Barbra, błagam cię - jęknęła - On tu nie mieszka. Jeździł całe życie po kraju. Skąd niby ma cię znać? Poza tym, możesz przedstawić się jako kto inny, prawda?
Ma rację. Nie mam się czego obawiać. Pozostaje tylko jeden problem.
  - O czym będziemy z nim rozmawiać? - zapytałam.
Stephanie wyglądała, jakby chciała mnie uderzyć.
  - Jesteś jak Tim - burknęła - Robisz z igły widły i wszystko wiecznie komplikujesz. O czymkolwiek!
   Jasne, już wiem jak to będzie wyglądać. Stephanie bez przerwy będzie mówić, a ja siedzieć obok niej i w milczeniu się im przyglądać. Nienawidzę takich sytuacji.
Stephanie spojrzała na mnie podejrzliwie.
  - A może ty po prostu nie chcesz iść - powiedziała powoli. Otworzyłam usta, by zaprzeczyć, ale ona nie dopuściła mnie do słowa - Trudno - wzruszyłam ramionami - Myślałam, że jesteś inna.
   Jak ona może tak mówić? Krzywda drugiego człowieka na prawdę mnie boli. Od kilku dni przeżywam tę tragedię i nie myślę o niczym innym, a teraz słyszę coś takiego? Myślałam, że Stephanie jest moją przyjaciółką. Jestem tylko nieśmiała... Stephanie ma też odrobinę racji: nieśmiałość w żaden sposób nie powinna mnie ograniczać. Zwłaszcza jeśli chodzi o niesienie pomocy.
    Chcę udowodnić to sobie, nie Stephanie. Wyprzedziłam ją i weszłam do salonu. Uśmiechnęłam się życzliwie do chłopca, który podniósł na mnie wzrok.
   - Hej! - przywitałam się głośno.
   - Hej - odparł chłopak mniej pewnie.
Stephanie przykucnęła przed nim i wyciągnęła do niego rękę.
   - Jestem Stephanie, a ty? - zapytała.
   - Dick - uścisnął nieśmiało jej dłoń.
   - Dick - powtórzyła - Fajne imię. To zdrobnienie od...?
   - Richard - dokończył.
   - Miałam kiedyś kolegę o imieniu Richard, ale zginął z rodziną w wypadku samochodowych. Jechali za szybko, w coś uderzyli, spadli z krawędzi...
     Myślała, że ją uduszę. To chyba jedyny sposób, by się zamknęła. Dopiero teraz przypomniałam sobie, że Stephanie nie umie rozmawiać z ludźmi. To oznacza, że to ja będę musiała mówić więcej niż ona.
  - Audrey - przedstawiłam się Dickowi, zanim zdążył przetrawić jej słowa - Audrey Collins. Lubię koty, jazdę konną i fizykę - powiedziałam, żeby coś powiedzieć.
    W prawdzie kotów się brzydzę, na koniu nigdy nie jeździłam, a fizyki nie cierpiałam. Nawet nie nazywam się Audrey Collins. Nie ładnie tak zaczynać znajomość od kłamstwa.
  - Dick - powtórzył chłopak - Ja lubię lody czekoladowe, piłkę nożną i psy.
  - A ja delfiny, pomarańcze i ciągi matematyczne - dopowiedziała Stephanie.
Uśmiechnęłam się do Dicka łagodnie, a on ledwo widocznie odwzajemnił uśmiech.
  - Bruce cię tutaj przyprowadził? - spytałam.
  - Pan Wayne zaprosił mnie na ciasto - wyjaśnił - Ale powiedział, że wcześniej musi coś załatwić i kazał mi czekać.
  - Znacie się? - spytałam.
  - Trochę... Właściwie nie - przyznał - Wiem, że to dziwne, pojechałem z obcym człowiekiem do jego domu, ale nie chciałem tam wracać... - wytłumaczył i spuścił wzrok.
  - Do Domu Dziecka? - domyśliła się Stephanie, a on przytaknął nie patrząc na nas.
    Łzy zabłysły mu w ciemno niebieskich oczach i Stephanie popatrzyła na mnie pytająco, a zrobiłam minę, która znaczyła mniej więcej "Co ja? To ty wpadłaś na pomysł tej rozmowy. Kieruj nią". Postanowiłam jednak, że nie możemy milczeć. W tej sytuacji to właśnie milczenie byłoby najgorsze.
  - Ja też nie dawno straciłam rodziców - odezwałam się - Wiem jak się czujesz.
    Ponownie przytaknął i otarł rękawem samotną łzę spływającą mu po policzku. Zaczęłam się zastanawiać, czy oby na pewno dobrze zrobiłyśmy zagadując go.
    W tym momencie otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza. Bruce i Kathy wybiegli z pokoju wpadając na przechodzącego Alfreda.
  - Alfred, zajmij się gościem, proszę - zatrzymał go Bruce, po czym zwrócił się do mnie i Stephanie - Dziewczyny, możecie tutaj podejść?
    Podbiegłyśmy do niego i Kathy. Zaciągnęli nas  za ścianę, tak by Dick nie miał możliwości nas usłyszeć.
  - Mamy misję - oznajmił cicho podenerwowanym głosem - Przebierać się w kostiumy. Natychmiast!
  - Ja też? - zdziwiłam się.
  - Tak, ty też - powiedział szybko.
Zmarszczyłam czoło. Dlaczego są tacy nerwowi?
  - Coś złego się stało - szepnęła Stephanie tak, bym tylko ja ją usłyszałam.
Przeszył mnie lodowaty dreszcz, zupełnie nie wiem dlaczego.
Bruce udał się do salonu.
  - Dick, musimy zniknąć na jakiś czas - powiedział do chłopaka - W domu jest mój kamerdyner i moje dzieci. Gdy wrócimy odwiozę ci do... - zawahał się na sekundę - Do domu. Bardzo cię przepraszam...
  - W porządku - odpowiedział Dick.
    Nie czekając na dalszy przebieg rozmowy, razem ze Stephanie pobiegłyśmy do windy.


      Dotarliśmy pod centrum handlowe jeszcze przed policją. Wbiegliśmy do środa, pomiędzy uciekających z paniką ludzi. Usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny i... śmiech? Z trudem wydostaliśmy się z tłumu, jaki powstał przy głównych drzwiach i od razu zauważyłam kobietę stojącą przed marmurową fontanną.
    Nie sposób byłoby jej nie zauważyć. Miała aż nazbyt prowokujący wygląd. Blond włosy o jaskrawo czerwonych końcówkach spięła w dwa niedbałe kucyki. Wielki dekolt prezentował stanowczo za duże piersi, dodatkowe podniesione przez ciasny gorset. Tak samo długie nogi prezentowała krótka spódniczka. W przeciwieństwie do większości przestępców, ona nie była zamaskowana. Miała mocny makijaż, cała jej twarz pokryta była białym pudrem. Widocznie zależało jej, by rzucać się w oczy. Na sam jej widok poczułam niepokój. Nie poprawiło mi nastroju to, że strzelała na ślepo, czymś co wyglądało jak laserowe kule. I to, że śmiała. To przecież jakiś szaleniec!
  - To Harley Quinn - szepnęła Stephanie obok mnie.
    Wydawało mi się, czy usłyszałam w jej głosie strach? Kim więc jest Harley Quinn? O Jokerze słyszałam, Catwoman- także. ale Harley Quinn? Jeżeli Stephanie odczuwa przed nią lęk, to ja powinnam być przerażona.
     Usłyszeliśmy krótki krzyk, głośniejszy niż wrzaski ludzi na około nas. Gwałtownie odwróciłam głowę w kierunku, z którego dochodził. Kilkadziesiąt metrów od nas młoda dziewczyna, sądząc po jej ubraniu kasjerka, padła nieprzytomna na płytki. Na około niej zaczęła się tworzyć kałuża krwi. Nad nią stał mężczyzna w złoto- czarnej zbroi. W dłoni trzymał pistolet, którym właśnie postrzelił dziewczynę.
  - A ten, to kto? - odezwałam się głucho.
Stephanie pokręciła głową.
  - Nie mam pojęcia - przyznała.
  - Rozdzielamy się! - zarządził Bruce i odbiegł w stronę mężczyzny w zbroi.
    Stephanie pobiegła w przeciwną stronę. A ja rozejrzałam się dookoła, nie wiedząc co robić. Postanowiłam trzymać się Jasona. To znaczyło, że muszę zmierzy się z Harley.
    Jason stanął przede mną, chcąc mnie zasłonić. To miłe, ale czuję się trochę nieporadna. To ja mam bronic innych, a nie inni mnie. Nie odezwałam się jednak i zza pleców Jasona obserwowałam jak wyciąga pistolet i naciska na spust, mierząc celowo kilka centymetrów ponad głowę kobiety. Kula uderzyła o marmurowego amorka i wpadła do wody. Harley zaskoczona spuściła mini- bazookę, którą trzymała w dłoni. Przestała się śmiać, ale szeroki, szaleńczy uśmiech nie zniknął z jej twarzy.
    - Co za niespodzianka... - powiedziała cicho nienaturalnie wysokim, przesłodzonym głosem. Odnoszę wrażenie, że wszystko w tej kobiecie jest "nadto". Poza normalnością - Robin, jak miło. Długo się nie widzieliśmy. Urosłeś od naszego ostatniego spotkania. I sprawiłeś sobie koleżankę...
  - Rzuć broń! - przerwał jej Jason, nadal w nią mierząc.
Harley pokręciła wolno głową.
  - Myślałam, że się pobawimy - westchnęła niewinnie - Nie mów, że się nie stęskniłeś na naszymi zabawami? Wymyśliłam nową grę, wiesz? Nazywa się "dziewięć". Tak jak moja ulubiona cyfra. Powiedzieć ci, o co w niej chodzi? - przekręciła gałką na swojej pseudo bazooce na "max" - Ja doliczę do dziewięciu i was zabiję.
Zdębiałam i zaczęłam gorączkowo myśleć, co powinnam zrobić.
  - Rzuć broń - powtórzył Jason stanowczo.
  - Gotowi? To zaczynam - zignorowała go i wyciągnęła wyrzutnię na lasery przed siebie - Raz, dwa, trzy. Dziś zginiesz ty! - wykrzyknęła wesoło i wystrzeliła śmiercionośną kulę w naszą stronę. Jason nie musiała mnie nawet popychać. Sama odskoczyłam, przewracając się na podłogę - Cztery, pięć, sześć,. Mogę cię zjeść? - tym razem wycelowała prosto we mnie. W ostatniej chwili przewróciłam się na bok, a kula trafiła jakieś dziesięć centymetrów od mojej głowy. Odetchnęłam z ulgą. Kątem oka dostrzegłam błysk. Spojrzałam w bok. Dwa metry ode mnie, na wystawie, znajdowało się nieduże lustro. Lustro! Wstałam pospiesznie i ruszyłam biegiem w jego stronę - Siedem, osiem, dziewięć. Nadeszła pora na śmierć! - wykrzyknęła Harley.
   Teraz wystrzeliła dwa pociski, jeden po drugim. Oba w stroną Jasona. Pierwszego udało mu się uniknąć, a drugi uderzył go w brzuch, odrzucając trzy metry w tył.
  - Robin! - zawołałam.
   Harley zaśmiała się krótko i nacisnęła na spust, celując we mnie. W jednej sekundzie złapałam lustro i i odwróciłam je przodem do niej, zasłaniając jednocześnie nim twarz. Laser uderzył, odbił się i jak bumerang poleciała z powrotem do Harley. Tego się nie spodziewała, Uderzył ją w głowę i kobieta z jękiem osunęła się nie przytomna na podłogę.
   Ruszyłam biegiem w kierunku zwijającego się z bólu Jasona. Przyklęknęłam przy nim i rozejrzałam się wokoło w poszukiwaniu pomocy. Okazało się, że to jednak ja będę musiała ruszyć z odsieczą.
   Nad fontanną nachylała się wysoka, szczupła kobieta w czarnym kombinezonie. To Catwoman. To mama. Trzymała dłonie ściśnięte na szyi Stephanie i wepchnęła jej głowę pod wodę. Dziewczyna nieudolnie próbowała się jej wyszarpnąć, jednak nie mogła odepchnąć od siebie mojej matki, która teraz uśmiechała się z satysfakcją, dokładnie tak jak wtedy, gdy wyskoczyła przez okno.
   Zapominając o Jasonie, podbiegłam do niej, złapałam za biodra i pchnęłam kilka metrów w bok, z taką siłą, że aż ją przewróciła. Nie źle, nie wiedziałam, że tak potrafię... Natychmiast wyciągnęłam nieprzytomną już Stephanie z wody i oparłam ją o fontannę. Na szczęście Jason podbiegł, by się nią zająć, więc ja mogłam zając się Catwoman.
   Wyprostowałam się w momencie kiedy ona wstała i odwróciła się do mnie przodem. Na początku wyglądała na wściekłą, ale gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się zadowolona.
  - U, nowa - powiedziała rozmasowując szczękę, którą dopiero co przywaliła o drewnianą ławkę - Nie Robin? Ciekawe, chyba musisz być kimś wyjątkowym, skoro spotkało cię takie wyróżnienie.
  - Chcesz się dowiedzieć jak bardzo? - spytałam mierząc ją z nienawiścią.
  - Czemu nie? - wzruszyła ramionami.
    Ruszyłam na nią z pięściami, ale ona oczywiście uniknęła zderzenia z nimi. Zaczęłyśmy walkę. Przewaga była raz po jej stronie, raz po mojej. Nie wiem jak długo mogłoby to trwać, gdyby Catwoman nie wyciągnęła noża. To nie był taki zwykły, kuchenny nóż, jakim śmiertelnie zraniła ojca. Ten wyglądał jakby został wyprodukowany specjalnie do zabijania.
    Zamachnęła się i wycelowała prosto w to samo miejsce na moim ciele, w które dźgnęła tatę. Od razu znieruchomiałam i otworzyłam szeroko oczy, Osunęłam się bezwładnie kładąc się na matce. Spojrzałam jej głęboko w oczy, tak samo intensywnie zielone jak moje i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Wówczas mnie rozpoznała. Jej źrenice również się rozszerzyły, a uśmiech w końcu zniknął z twarzy, ustępując miejsca wyrazowi zdziwienie i strachu.
   - Barbara? - szepnęła z niedowierzaniem.
    Wyprostowałam się gwałtownie i odsunęłam kilka centymetrów. Podniosłam ramię okazując jej nóż, który w rzeczywistości nie wbiła w moje ciało, lecz w powietrze pomiędzy moją ręką, a piersią. W tej samej sekundzie, wykorzystując chwilę jej nieuwagi, podskoczyłam wysoko i z półobrotu kopnęłam ją z całej siły w głowę.
Z krótkim krzykiem ponownie opadła na płytki.
   - To teraz już wiesz, jak bardzo jestem wyjątkowa - powiedziałam dumnie stając nad nią i wybijając jej nóż z dłoni. Za moimi plecami oddział policji wbiegł do centrum handlowego - Hej, tutaj! - przywołałam ich do siebie.
     Odwróciłam się, by wskazać im Catwoman, ale kiedy spojrzałam na podłogę pode mną, jej już tam nie było. Rozejrzałam się zdezorientowana w około, próbując ją odszukać, ale nic z tego. Nie było jej nigdzie. Tak samo jak całej reszty jej ekipy.
  

niedziela, 23 listopada 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 10

   Dosłownie w ostatniej chwili Damian przewrócił mnie na ziemię, osłaniając mnie przy tym własnym ciałem i kula przeleciała ponad naszymi głowami. Kolejny wystrzał. Na szczęście Slade nie trafił i kula uderzyła w ziemię przed nami. Gdyby mu się udało, Damian by oberwał. Mężczyzna przeklnął i najwyraźniej zrezygnował z jeszcze jednej próby, bo wybiegł ze swojej garderoby i rzucił się do ucieczki.
   Natychmiast wstaliśmy i wybiegliśmy za nim. Przyglądałam się kilkudziesięciu twarzom szukając tej właściwej. Teraz tłum jest zbędny. Ludzie zachowywali się tak jak przed chwilą. Zapewne nie dostrzegli broni w dłoni uciekiniera.
  - Powiedzmy im - zaproponowałam - Niech widzą, że są w niebezpieczeństwie.
  - Tylko wzbudzimy panikę - zaprzeczył Damian - I wtedy Wilson zacznie strzelać.
Ale przecież nie możemy stać tak bezczynnie. W ten sposób nigdy z powrotem go nie odnajdziemy. Tylko w którą stronę uciekł?
  - To może się rozdzielmy? - powiedziałam coraz bardziej poirytowana. Nie. Nie mogę tak. Muszę zachować spokój.
Damian rozejrzał się dookoła, myśląc gorączkowo.
  - Ty tam, ja tu - rzekł w końcu wskazując mi kierunek, w który miałam się udać.
Skinęłam głową i bez słowa ruszyłam biegiem w swoją stronę. Damian rzucił się w kierunku areny, ja przeciwnym.
   Tym razem nie mam zbroi, która mogłaby mnie ochronić. Miałam tylko pas. To musi mi wystarczyć. Szkoda tylko, że jeszcze nie wiem, gdzie co jest!
   Teraz to ja przepychałam się między ludźmi. Niektórzy, tak jak wcześniej, w ogóle nie zwracali na mnie uwagi, inni patrzyli na mnie spode łba i krzyczeli coś za mną, ale i tak mnie ignorowali. Nerwowo rozglądałam się wokoło, ale nigdzie nie widziałam Wilsona. Przez głowę, przeleciała mi myśl, że może on ma występ. W końcu jest cyrkowcem, a broń może mu służyć do spektaklu. Szybko jednak odrzuciłam tę tezę. Gdyby tak było. dlaczego miałby do nas strzelać, a później uciekać?
    Udało się! W końcu odnalazłam go pośród tego tłumu! Dostrzegłam siwe włosy na jego głowie. Biegł. To na pewno on. Teraz, gdy wiedziałam już gdzie jest mój cel, gwałtownie przyspieszyłam. Opychałam od siebie ludzi, którzy ciągle na mnie wpadali. Po kilku krótkich sekundach dogoniłam Wilsona. Wskoczyłam na jego plecy, przewracając go przy tym. Nie był na to przygotowany i pistolet wypadł mu z dłoni. Poobracał się po ziemi, aż zatrzymał się jakiś metr od nas. Dopiero wtedy ludzie w pobliżu ocknęli się i zauważyli co się dzieje. Przerażeni z krótkim okrzykiem cofnęli się w tył, patrząc ze zgrozą na nas i na broń.
     Wilson wyciągnął rękę, usilnie próbując odzyskać pistolet. Już prawie go miał, jednak ktoś go wyprzedził i w ostatniej chwili go przejął. Podniosłam głowę. To Damian. Odetchnęłam z ulgą, lecz nim Damian zdążył się wyprostować, Slade obrócił się o 180 stopni przyciskając mnie do ziemi. Poczułam ból i niewygodę. Próbowałam wyciągnąć ręce z pod jego ciała, by następnie się oswobodzić, ale nic z tego.
      Damian wyciągnął przed siebie pistolet i wycelował nim w mężczyznę. Położył palec na spuście, jednak w tym momencie Wilson, jednym zwinnym ruchem, stopą wybił mu dłoń z dłoni. Natychmiast powtórzył ruch i teraz kopnięciem w głowę powalił na ziemię zdezorientowanego chłopaka.
       Wściekła, włożyłam całą swoją siłę, by zepchnąć z siebie mężczyznę, ale on i tak sam wstał pospiesznie, a ja tuż za nim. Jedna nim zdążyłam zrobić coś więcej, on odwrócił się, zamachnął i pięścią uderzył mnie w szczękę. Maska nie uchroniła mnie przed paskudnym bólem.
   - Aua! - jęknęłam chwiejąc się. Chciałam ściągnąć maskę, by przyłożyć dłoń do brody i złagodzić ból, ale nie mogłam się ujawnić. Poczułam jak momentalnie puchną mi usta,
      Podniosłam wzrok. Wilson znów rzucił się do ucieczki. Tym razem nie zawracał już sobie głowy bronią. Wciąż jednak pozostawał niebezpieczny. Wyprostowałam się i nie zważając na nic ruszyłam za nim. Po chwili dołączył do mnie Damian. Ludzie panikowali i krzyczeli przerażeni. Teraz, dla odmiany, robili nam jak największe przejście.
       Damian rzucił czymś ze swojego pasa w mężczyznę, chcąc go zatrzymać, ale chybił. Wilson wybiegł tylnym wyjściem i na naszych oczach zniknął w ciemności. Damian chciał kontynuować pościg, ale złapałam go za ramię.
   - To bezsensu - powiedziałam próbując złapać oddech - Już go nie dogonimy.
   - Puszczaj! - wyrwał mi się i rzucił za Slade'm.
   - Philippe! - zawołałam za nim - Daj spokój. Lepiej chodźmy do jego garderoby i zbierzmy co się da zanim zrobi to ktoś inny.
Westchnął i popatrzył niezdecydowany najpierw na mnie, a później w ciemność.
    - Okej - zgodził się w końcu, a ja zadowolona skinęłam głową. Przynajmniej teraz nie dyskutuje.
      Ludzie patrzyli na nas podejrzanie. Widać było, że są przestraszeni. Na szczęście nikt nas nie zaczepiał. Nie mogą odwołać występu. Przestępca już uciekł, a widownie nie ma pojęcia co się wydarzyło za kulisami, więc teraz wszyscy udają, że nic się nie stało. W innym wypadku cyrk straciłby za dużo pieniędzy, a większość ludzi w tych czasach nie może do czegoś takiego dopuścić. To przykre, ale to prawda. Na wszelki wypadek spuściłam nisko głowę i wbiłam wzrok w ziemię. Ja nie mogę dopuścić, by ktoś rozpoznał mnie. W zasadzie, mam maskę i nie mam wielu znajomych, ale warto się ubezpieczać.
       Udaliśmy się do garderoby i schowaliśmy do plecaka walizkę z bronią. Przeszukaliśmy wszystko, ale już nic szczególnego nie udało nam się znaleźć. Postanowiliśmy się więc ulotnić. Wszyscy są zajęci, ale może tu ktoś wejść. Nie wiadomo jakby taki ktoś się zachował, gdyby nas zobaczył.
       Szybko przeszliśmy niezauważeni za plecami ochroniarza i ruszyliśmy do Bruce'a oglądającego właśnie pokaz treserki dzikich kotów, zamkniętej w klatce z czterema tygrysami.Po drodze wyczułam, że Damian jest wyraźnie spięty. Uśmiechnęłam się do niego nieśmiało.
   - Zrobiłeś, co mogłeś - odezwałam się - Dobrze ci poszło.
Pokręcił głową.
   - Chciałem go złapać, udowodnić coś ojcu, ale skończyło się tak jak zawsze. Porażką - powiedział wściekły sam na siebie - Może faktycznie Jason jest najlepszy, a ja... ja...
   - Czyli to o Jasona chodzi? - weszłam mu w słowo.
   - Między innymi... - wymamrotał, po czym wyraźnie się zmieszał - Nie ważne, po co ci w ogóle o tym mówię? Zapomnij o tym, dobra?
   - Damian, jeżeli chcesz... - zaczęłam.
   - Nie chcę - przerwał mi - Zapomnij, że cokolwiek mówiłem.
Pokiwałam głową.
   - W porządku - odparłam ze smutkiem - Uratowałeś mnie. Znowu - z powrotem podniosłam na niego wzrok - Osłoniłeś mnie. Dziękuję.
Wzruszył ramionami.
   - Nie dziękuj - powiedział - Ty na moim miejscu zrobiłabyś to samo.
      Nie wiem, czy byłabym gotowa się poświecić dla kogoś kogo ledwo znam. Nie jestem idealna. Jako super-bohaterka powinnam jednak ryzykować jednak swoje zdrowie i życie, nawet dla nie znajomych. Sama się na to pisałam. Teraz czuję się idiotycznie. Lepiej nie mówić o tym Damianowi. I tak chyba ma mnie za głupią. Ale go lubię. Tylko nie wiem, czy on mnie też. Chcę by tak było. Nie wiem, po co mi to? Nie powinno mi na tym zależeć. Jednak przez tyle lat była nieakceptowana i odrzucana przez otoczenie. Chcę to zakończyć. Nie potrzebuję koniecznie przyjaciół. Wystarczy mi akceptacja.
     - I tak dziękuję - powiedziałam po dłuższej chwili, a on w końcu na mnie spojrzał i uśmiechnął się przelotnie.
    - Panie Gordon! - zawołał nagle, zaglądając mi przez ramię.
   Odwróciłam się i spojrzałam tam, gdzie on. Wujek James stał jakieś trzy metry od nas. Przez chwilę myślałam, że to tata. Oni zawsze byli do siebie bardzo podobni. Wujek podszedł do nas, ale po jego minie rozpoznałam, że nie wie kim jesteśmy.
    - To ja, Damian - powiedział Damian cicho, poprzedzając jego pytanie.
Na twarzy wujka pojawiło się zrozumienie.
   - Damian, witaj - pod jego wąsem pojawił się łagodny uśmiech - Misja? - spytał.
Damian przytaknął.
   - Nieudana... - wymamrotał.
   - Wuju? - odezwałam się cicho.
Wujek spojrzał na mnie uważnie.
   - Barbara - szepnął. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przyciągnął mnie do siebie i przytulił mocno - Kochanie - powiedział czule głaszcząc mnie po głowie - Jak się czujesz?
   - Dobrze, chodź bywało lepiej - odpowiedziałam - A ty, wuju?
   - Daję radę, Dziękuję - odparł.
Czyli wie o wszystkim, co się wydarzyło. I dobrze. Nie muszę teraz niczego tłumaczyć, ani przekazywać mu wiadomość o śmierci ukochanego brata.
   - James?! - usłyszałam znajomy głos. To ciocia Sara. Rozejrzałam się dookoła, ale jej nie odnalazłam.
Wujek powoli odsunął się ode mnie.
  - Muszę iść - popatrzył na mnie zmartwiony. Widząc zatroskanie w jego ciepłych piwnych oczach, poczułam się jeszcze gorzej.
  - Do zobaczenia - pożegnałam się.
    Wujek skinął do Damiana głową i odszedł. To było krótkie spotkanie, ale obudziło tyle emocji i wspomnień, których teraz nie koniecznie potrzebowałam. W milczeniu razem z Damian ponownie ruszyliśmy.
     Dotarliśmy do Bruce'a i wepchnęliśmy się na ławkę, po obu jego stronach. Żaden z nas się nie odezwał. Bruce popatrzył po nas pytająco.
   - I jak? - zachęcił nas.
   - Średnio - odpowiedział Damian obserwując pokaz. Albo przynajmniej udawał, że go obserwuje, by nie patrzeć na ojca - To nie pora i miejsce, by o tym mówić.
   - Powinienem się denerwować?
Zastanowiłam się.
   - Nie - zaprzeczyłam ruchem głowy, a on przytaknął i wrócił do oglądania tygrysów przeskakujących przez hula- hopy.
    Po piętnastu minutach treserka ukłoniła się nisko, przyjęła oklaski i ze sztucznym uśmiechem, machając do widowni, znikła wraz ze swoimi kotami za kulisami. Po niej wyszli klauni, którzy dziwnym trafem śmieszyli do łez wszystkich prócz nas. Po nich przyszedł czas na kobietę owijającą się wężami, a następnie na mężczyznę ziejącego ogniem niczym smok. Potem wielki byk przespacerował się po arenie, a po nim tańczyły psy w spódniczkach, co akurat było dosyć zabawne.
     Największą gratkę organizatorzy zostawili jednak na sam koniec. Prowadzący zapowiedział dumnie "Latających Graysonów", co publiczność przyjęła oklaskami na stojąco. Na arenę wbiegli machający nam radośnie Graysonowie. Wysoka, ładna kobieta o długich kruczoczarnych włosach, które spięła w zabawną kitę, równie wysoki i niezwykle umięśniony mężczyzna o ledwo widocznych śnieżnobiałych włosach i nie duży chłopiec, o włosach tego samego koloru co matki. Od razu zapaliłam do całej trójki sympatią. Pewnie dlatego, że różnili się od poprzednich wykonawców, prezentujących się dumnie na arenie. Uśmiechy tej trójki były radosne i szczere, a nie sztuczne, wymuszone, a może raczej wykupione. Z entuzjazmem odmachałam chłopcu, który akurat pozdrawiał naszą stronę widowni. Obdarzyłam akrobatów oklaskami, tak jak pozostali i wyprostowałam się gotowa zobaczyć to, co ludzie tak bardzo zachwalają.
     Pokaz się rozpoczął. Już po pierwszych minutach zrozumiałam, dlaczego wszyscy obdarowują Graysonów takim podziwem. Byli niesamowici. Robili salta, przewroty, gwiazdy w powietrzu. Każdy ich wyczyn był nagradzany brawami i okrzykami zachwytu. Skali nieraz trzydzieści metrów nad ziemią, bez żadnych zabezpieczeń. Byłam zauroczona. Zapomniałam o wszystkich troskach. Chciałam, aby ten występ trwał jak najdłużej.
      Rodzina się podzielił. Małżeństwo weszło na jeden z wielkich słupów, natomiast ich syn na drugi, oddalony od pierwszego o plus minus dziesięć metrów. Ukłonili się i pomachali na około, by zwrócić na siebie naszą uwagę, zupełnie tak, jakbyśmy nie siedzieli i nie patrzyli na nich zaczarowani.
      Mężczyzna wziął kobietę za jedną rękę i razem stanęli przodem do syna. Bez ociągania, odbili się i skoczyli do przodu, wyciągając wolne ręce w kierunku swojego dziecka, by złapał ich, a następnie wciągnął na górę. na swój słup.
      Tak jednak się nie stało. Właściwie, nie wiem co się stało. Nie wiem co poszło nie tak. I zapewne tak samo jak ja, nie wie tego Bruce, nie wie tego Damian, nie wie tego nikt z publiczności, nie wiedzą tego organizatorzy. Nie wie tego samo małżeństwo, ani nawet ich syn. Po prostu nie złapał ich. Źle rozłożył wszystko w czasie, za późno wyciągnął do nich swoja dłonie. Nie zdążył.
      Wybuchła panika. Ludzie zaczęli wstawać. Jedni krzyczeli, inni wstrzymywali oddech oczekując na cud. Wmawiając sobie, że to tylko sztuczka, cześć programu. Ale był inaczej. To działo się na prawdę.
       Dwójka Graysonów, wciąż trzymając się za ręce spadała w dół. Na oczach wszystkich rozbiła się o ziemię. I zginęła,

środa, 19 listopada 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 9

   Słońce powoli zachodziło na horyzoncie. Wiał słaby chłodny jesienny wiatr, a ja spacerowałam samotnie po obszernym ogrodzie Wayne'ów. Przysiadłam pod rozłożystą wierzbą, otoczyła mnie zasłona pożółkłych liści. Zamyślona wrzucałam małe kamyczki do nie dużego oczka wodnego przede mną.
   Chociaż nie chodzę już do szkoły i w misjach też jeszcze nie uczestniczę wcale się nie nudzę. Trenuję praktycznie całymi dniami. Nie dlatego, że muszę. Chcę tego. Kiedy ćwiczę nie myślę o rodzicach, o tym co się wydarzyło, jak zmieniło się moje życie, jak ja w ciągu zaledwie miesiąca się nie zmieniłam. Wieczorem jestem tak bardzo wyczerpana, że niemal natychmiast po spuszczeniu powiek, zasypiam. Nie dręczą mnie bezsenne noce przepełnione łzami i wyrzutami sumienia. Noce, jakie dręczyły mnie na początku.
   Bruce stwierdził jednak, że muszę trochę odpocząć i kazał mi upuścić Jaskinię. Udałam się więc do ogrodu. W sumie miał rację, ale teraz setki przeróżnych nieprzyjemnych myśli napłynęło mi do umysłu. Teraz czułam się wykończona umysłowo, nie fizycznie. Coś jest ze mną nie tak. Może ja nie umiem radzić sobie z problemami? Tak bardzo chciałabym, żeby byli tu teraz przy mnie rodzice. Żeby wszystko było jak dawniej.
   Z rozmyśleń wyrwał mnie stłumiony okrzyk. To Stephanie. Gwałtownie podniosłam głowę i spojrzałam w stronę, z której dochodziło wołanie. Odetchnęłam z ulgą widząc biegnącą do mnie w podskokach, uśmiechniętą od ucha do ucha Stephanie. Za nią biegł Tim. Na plecach mieli zarzucone plecaki. Dopiero co wrócili ze szkoły. Dziwne, że pierwsze co zrobili, to pobiegli za dom do ogrodu.
  - Dostałam pięć! - zawołała Stephanie zanim do mnie dobiegła - Pięć, słyszysz?! Dostałam pięć!
  - Z ciągów? - zapytałam nie wstając - Gratulacje.
   Pewnie, że cieszyłam się z jej sukcesu, ale w tej chwili nie miałam ochoty do eksponowania swojej radości. Stephanie najwyraźniej to dostrzegła, bo następne zdanie powiedziała już z mniejszym entuzjazmem.
  - Dziękuję, że mi pomogłaś - dodała bawiąc się cienkimi gałązkami wierzby. Ostatnie promienie słabego słońca rozświetliły jej łagodną twarz dodając jej jeszcze więcej piękna i uroku.
Tim przysiadł obok mnie. Położył plecak między nami, a ja jakoś dziwnie się z tym poczułam. Zrobił to przypadkiem, czy chce, aby coś nas od siebie oddzielało...? Idiotka! Skarciłam się w myślach. Skąd w ogóle coś takiego wpadło mi do głowy? Postanowiłam zignorować to uczucie.
  - Jestem wykończony - westchnął opierając głowę o pień drzewa - A Bruce chce gdzieś jeszcze dzisiaj iść.
  - Jest już późno. Strasznie długo mieliście lekcje - stwierdziłam - Gdzie idziecie? - zaciekawiłam się.
Stephanie wzruszyła ramionami.
  - Tylko Bruce to wie - odpowiedziała - My dowiadujemy się wszystkiego ostatni - okręciła się w około trzymając zwisające gałązki w dłoniach - Idę do domu. Przyszłam się tylko pochwalić.
  - Idź się dowiedz, czy Jason wybiera się z wami - powiedziałam uśmiechając się tajemniczo.
  - Barbra! - wykrzyknęła oburzona nerwowo zerkając na Tima, a mnie zmierzyła tak, jakby chciała mnie co najmniej zamordować.
    Zaśmiała się krótko, rozbawiona jej reakcją, a ona pokręciła zrezygnowana głową i zaczęła się powoli oddalać. Po kilku krokach przypomniała sobie, że jeszcze nie cały świat dowiedział się o jej piątce i przyspieszyła, a po chwili z powrotem biegła.
  - Podoba jej się Jason? - zapytał Tim podążając za nią wzrokiem.
    Zanim zdążyłam odpowiedzieć ugryzłam się w język. Stephanie na pewno lubi Tima, ale nie chciałaby, aby ktoś wiedział o jej uczuciu do Jasona. Powiedziała mi o tym, bo jestem dziewczyną, a ona przez tyle lat nie miała osoby, z jaką mogła porozmawiać na takie "kobiece" tematy. Z Kathy tak pogawędka chyba by nie wypaliła.
  - A co? Myślałeś, że ty? - próbowałam wybrnąć.
  - Byłem tego pewien -zażartował i wyprostował się dumnie, a ja parsknęłam śmiechem - Pytam, bo kiedyś Jason coś tam wymamrotał...
  - Co? - zaciekawiłam się - O Stephanie?
Przytaknął.
  - Nie wiem, czy mogę ci mówić - zawahał się. Poważnie? Mówi to ten, co nie wahał się opowiedzieć każdemu w tym domu, ze wszystkimi szczegółami, jak zareagowałam na wiadomość o konieczności udawania martwej do końca życia. Zdecydował jednak, że jestem godna zaufania, co raczej nie jest do końca prawdą - Jason coś tam mruknął pod nosem, że Stephanie jest nie zła, fajna i ogólnie... go kręci - powiedział.
Wybuchnęłam śmiechem.
  - Poważnie? - ściszyłam głos - Ale to świetnie, bo widzisz, Stephanie Jason też kręci.
Tim uśmiechnął się szeroko nie patrząc na mnie tylko w jakiś odległy punkt przed siebie.
  - Tylko jej nie mów - przykazał.
  - A ty nie mów jemu - zaśmiałam się.
  - Będzie się ich ciekawie obserwować - rzekł odwracając do mnie głowę i oboje zaczęliśmy się śmiać.
   Patrzyliśmy w milczeniu na zachodzące słońce i przybieraliśmy dłońmi w kamyczkach.
  - Jak się robi kaczuszki? - spytałam po dłuższej chwili przyglądając się jednemu z większych.
  - Tu nie ma odpowiednich kamieni - odparł Tim zmęczonym głosem - Muszę być płaskie, geniuszu.
  - Aha - potaknęłam speszona kryjąc głowę w kolanach.
Uśmiechnął się do mnie blado.
  - Kiedyś ci pokażę - powiedział - Przy okazji.
  - Dzięki - odwzajemniłam uśmiech i wróciłam do podziwiania zachodu słońca.
    Naprawdę przyjemnie mi się tak z nim rozmawiało, bez żadnego przymusu, o błahych sprawach. Tylko, że on musiał przejść z tych błahych na te poważne.
  - Barbra, posłuchaj - odezwał się nagle po pięciu minutach milczenia.
  - Coś się stało? - zaniepokoiłam się.
  - Przeprowadziliśmy śledztwo i wiemy kto jest twoją matką - wypalił, a ja spochmurniałam.
  - Kto?
  - To nie jest w stu procentach pewne, ale to prawdopodobnie Catwoman.
   Powoli skinęłam głową. Catwoman. Pewnie, że o niej słyszałam. Kobieta- kot napadająca na banki, okradająca domy. Pewnie te perły wcale nie należały do babci Natashy. Jedno z tysięcy kłamstw, jakimi nas karmiła. Nieuczciwie zdobywała masę pieniędzy i innych bogactw, a przed światem, mną i tatą udawała biedną, dobrą Selinę.
  - Czyli jest tylko złodziejką, nie mordercą? - upewniłam się - Znaczy zabiła tatę, ale poza nim... Fatalnie, ale mogło być gorzej. Bałam się, że ma więcej żyć na sumieniu...
  - Barbara - przerwał mi Tim - Zdajesz sobie sprawę, co właśnie robisz?
  - Co? - zmarszczyłam czoło.
  - Łudzisz się fałszywą nadzieją. To właśnie robisz - odpowiedział - Catwoman pracuje teraz dla Jokera, zrozum. Ona jest morderczynią. Powiedziała to nawet twojemu tacie, a on przekazał to nam zanim... - urwał - Gdy tylko się dowiedział - dokończył.
   Przypomniałam sobie słowa ojca tamtego wieczoru: Wiedz, że oni już wiedzą, Zawiodłaś nas, Ufaliśmy ci. Cały czas chodziło mu o Bat- rodzinę.
  - W porządku - przytaknęłam spuszczając wzrok. Wcale nie było w porządku, ale co innego mam powiedzieć? - Dzięki, za informację.
  - Uznałem, że powinnaś to wiedzieć - powiedział Tim.
Ponownie pokiwałam głową.
  - Dobrze, dziękuję - powtórzyłam - Ja... Ja nie chcę jeszcze o tym rozmawiać. Przepraszam...
  - Nie ma sprawy - odparł.
   I cała magia, szczególny i wyjątkowy nastrój tej chwili zniknął. Było tak dobrze, ale przyjemność nigdy nie trwa długo.
   "Łudzisz się fałszywą nadzieją". To przykre, ale to chyba prawda. Nie mogę pogodzić się z tym kim jest moja kochana mama i co zrobiła. I co robi. Staram się ją usprawiedliwić, ale to najwyraźniej nie jest możliwe.
   Ponownie wpadłam w szalony wir myśli. Wpatrywałam się w bladoróżową lilię na stawie. Ocknęłam się po paru minutach. Słońce już zaszło i teraz było już prawie ciemno.
   Spojrzałam na Tima i uśmiech sam pojawił mi się na twarzy. Zasnął skulony opierając się o pień drzewa. No przecież nie mogę go tak zostawić. Muszę go obudzić. Tyle, że tak słodko śpi...
   Nagle wpadł mi do głowy szalony pomysł. Zazwyczaj takich nie mam. Po cichu otworzyłam jego plecak, zaciskając zęby przy irytującym odgłosie suwaka. Wyjęłam ze środka czarny mazak.
   Powoli, bez najmniejszego szmeru przybliżyłam go do twarzy chłopaka i uśmiechnęłam szeroko sama do siebie. Delikatnie narysowałam mu pod nosem bujne wąsy. Na nich miałam zamiar zakończyć, ale tak mi się to spodobało, że dorysowałam jeszcze wielkie gogle i grube brwi. Tworzyłam właśnie zmarszczki na czole, gdy Tim sam się zmarszczył i nerwowo pokręcił głową. Gwałtownie cofnęłam rękę i schowałam mazak za plecami. Tim powoli otworzył oczy, a ja myślałam, że wybuchnę śmiechem. Dlatego, aby się nie zdradzić, postanowiłam się odezwać.
  - O, właśnie miałam cię budzić - powiedziałam, starając się na niego nie patrzeć.
  - Zasnąłem? - zdziwił się - Rany... Film mi się urwał.
  - Nie zazdroszczę wam - przyznałam - Szkoła, misje, treningi. Ja bym nie wyrobiła... - urwałam, bo zauważyłam, że przygląda się swojemu otwartemu plecakowi, który leżał tuż przede mną - Ja to zaraz wyjaśnię - powiedziałam szybko, ale dłużej nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać, a Tim zauważył mazak w mojej dłoni.
  - Hej! - wykrzyknął - Jak mogłaś!? Porysowałaś mnie!
Wzruszyłam ramionami, nieskutecznie próbując zahamować śmiech.
  - No, wiesz - zaczęłam - Tak jakoś wyszło... Wybacz...
    Tim jednak nie wydawał się obrażony i po chwili śmiał się razem ze mną. Nawet nie zdążyłam się zorientować, a zdjął mi czapkę z głowy i rzucił się biegiem w kierunku domu.
   - Ej, czekaj! - krzyknęłam wstając i ruszając za nim w pościg - Oddawaj, to moje! Bo się przeziębię!
    Wbiegłam do domu tuż za nim i dopiero wtedy rozbawiony oddał mi czapkę.
  - Dziękuję ci bardzo! - powiedziałam zamykając za nami drzwi.
  - "Bo się przeziębię!" - przedrzeźniał mnie piskliwym, wysokim głosem, a ja za karę wbiłam mu łokieć w bok.
  - Ja tak nie mówię, głuptasie - powiedziałam - W ogóle to ty przegrałeś, wiesz o tym?
  - Niby z jakiej racji?
  - Twój plecak tam został - dumnie skrzyżowałam ręce na piersi, a on uderzył się otwartą dłonią w czoło.
  - O, dobrze że jesteście - Bruce wszedł do przedpokoju - Właśnie miałem was wołać. Mam wam coś do powiedzenia... - urwał i stanął w miejscu, a my popatrzyliśmy na niego z wyczekiwaniem - Jeśli mogę zapytać, Tim, co ty masz na twarzy?
  W odpowiedzi ja i Tim wybuchnęliśmy śmiechem, a Bruce patrzył zaskoczony to na niego, to na mnie.
  - To jej robota - Tim wskazał na mnie palcem.
Bruce pokręcił głową.
  - Dobra, nie ważne - rzekł - Mamy taką małą misje, właściwie to śledztwo. Pomyślałem, Barbara, że chciałabyś dołączyć.
  - Ja? - zdziwiłam się. Misja? Już?
  - Ty - przytaknął - Tylko musiałabyś się przebrać, tam gdzie idziemy będzie dość dużo ludzi.
  - Czyli mam ubrać kostium Batgirl? - upewniłam się - No, to chyba oczywiste.
  - Nie - tym razem zaprzeczył - Nie Batgirl. Idziemy do cyrku.
  -  Do cyrku? - powtórzyłam zdziwiona.
  - Jak coś, ja mogę ją pomalować - powiedział Tim podnosząc do góry rękę.
  - Bruce, myślisz, że jestem gotowa? - spytałam niepewnie.
Wzruszył ramionami.
  - To tylko śledztwo - rzekł - Uznaję, że gdyby coś, wiesz co, jesteś odpowiednio przygotowana. Poza tym Kathy opowiadała mi, co ostatnio zrobiłaś - uśmiechnął się do mnie.
Spuściłam wzrok i oblałam się rumieńcem.
  - To nic takiego... - powiedziałam cicho. Nie chcę by mnie zachwalali, a robią to cały czas. Jeszcze nie przekonali się, jaka jestem na prawdę. Nie marzy mi się, by się na mnie zawiedli - Chętnie dołączę - przyznałam - Co to za misja?
  - Ponieważ to śledztwo... - powtórzył już po raz trzeci, ale nie wydawał się zniecierpliwiony. Ten człowiek ma chyba anielską cierpliwość.Przynajmniej w takich sytuacjach - ... to nie wiele jeszcze wiemy. W każdym razie, miesiąc temu doszło do strzelaniny w jednym cyrku. Zatrzymano już sprawcę, ale mój dobry przyjaciel, który jest cyrkowcem i tam pracuje, ma pewne podejrzenia co do nowego członka ekipy, nijakiego Slade'a Wilsona. Twierdzi, że ukarano nie  tę osobę, co trzeba...  -     -Podejrzewa, że to ten Wilson jest winien? - spytałam, a Bruce skinął głową.
  - Ten facet ci to powiedział? - odezwał się Tim - Wie, kim jesteś?
Bruce ponownie potwierdził.
  - Dlatego właśnie prosi mnie o pomoc - powiedział - Właściwie możemy zbadać sprawę.
Przyznam, że byłam trochę zaskoczona. Wcześniej nie miałam pojęcia, że Batman zajmuje się czymś takim. Przybywa, bije, ratuje, odchodzi. Taka była dla mnie kiedyś definicja bycia Batmanem, a tu się okazuje, że prowadzi śledztwa?
  - Twój przyjaciel jest agentem Batmana, tak jak nasi rodzice? - zaciekawiłam się.
  - Nie - zaprzeczył Bruce - To tylko na prawdę dobry kumpel z dawnych lat. Wiem o mnie wszystko, a ja o nim - uśmiechnął się.
   O kimś takim jak Bruce chyba nie da się dowiedzieć wszystkiego, ale niech będzie.
  - Cyrk jest w Gotham - domyśliłam się.
  - O dwudziestej zaczyna się pokaz. Zbadamy sprawę i jak się uda, to chciałbym obejrzeć występ mojego przyjaciela. Jeśli nie będziecie mieć nic przeciwko. Od lat występują i podobno są niesamowici. Najsławniejsi w całym cyrku. On i jego rodzina.
  - Latający Graysonowie! - odezwał się Tim - Kiedyś coś o nich mówiłeś.
  - Właśnie. Barbaro, wystarczy ci peruka. W cyrku kupimy ci jakieś ekscentryczne okulary, czy maskę, czy coś takiego...
  - W porządku - zgodziłam się.
    Byłam taka szczęśliwa. Moja pierwsza misja! Tamtego incydentu z bandziorami nie liczę. Natomiast to... Może to nic specjalnego, ale i tak się cieszę. Poza tym chętnie się trochę rozerwę i pooglądam cyrkowe występy. Bruce podał mi blond perukę i ciemne okulary na teraz.
  - Barbra- blondynka, lubię to - powiedział Tim uśmiechając się do mnie promiennie - Też się pójdę zebrać.
Ruszył biegiem do schodów, ale Bruce go zatrzymał.
  - Daj spokój, Tim - powiedział - Ledwo stoisz na nogach. Ty i Stephanie macie dość.
  - Ale... - zaczął.
  - Wystarczą mi Damian i Barbara - przewał mu - Ty odpocznij. Ale najpierw umyj twarz.
Wymieniłam z Timem rozbawione spojrzenia.
  - Niech będzie - zgodził się.
  - Po za tym musi ktoś tu zostać, na wszelki wypadek. Barbaro, idź się przygotuj - polecił mi - Za nie długo wychodzimy.
  "Na wszelki wypadek". Tak nazywamy tutaj sytuację, kiedy jedna grupa Bat- rodziny jest na misji, a wówczas ktoś gdzieś indziej potrzebuje pomocy. Wówczas rusza z odsieczą druga grupa.
   Skinęłam głową i weszłam na drugie piętro, gdzie zebrałam się w ciągu kilku krótkich minut. Kiedy zbiegłam z powrotem na parter, Bruce i Damian byli już przygotowani i czekali na mnie.
   Do celu dojechaliśmy lśniąco czarnym, oczywiście najnowszym modelem mustanga. Na samochodach czy motorach się nie znam, ale wiem jedno. Przejażdżka tym wozem była niezwykle luksusowa. Jako jedyna siedziałam na tylnym siedzeniu, za Damianem. Zapominając o tym, że jeszcze przed chwilą krzyczałam, że bez czapki się przeziębię, spuściłam maksymalnie szybę i w ciszy cieszyłam się przyjemnym przeciągiem, który zawsze uwielbiałam. Już po chwili rozpędziliśmy się tak bardzo, że byłam zmuszona niemal do końca ją zamknąć.
   Chyba jedna trzecia mieszkańców tego miasta zarezerwowała sobie ten wieczór na wyjście do cyrku. Namiot był ogromny, arena wielka, a ludzi mnóstwo. Zaraz po wejściu Bruce kupił mi różową, brokatową maskę, która zakryła całą moją twarz. Obawiając się, że będziemy musieli "wkroczyć do akcji", co znowu oznacza tu atak albo obronę i walkę, Bruce i Damian założyli podobne, niebieskie maski.
   To prawda, że Latający Graysonowie są największą atrakcją cyrku, Co czwarty plakat był poświęcony właśnie im. Wywnioskowałam, że są akrobatami na trapezie. Ucieszyłam się, jeszcze nigdy nie miałam okazji oglądać takich wyczynów. Mam nadzieję, że dzisiaj mi się uda. Właściwie do tej pory tylko raz w życiu byłam w cyrku. Jak byłam bardzo, bardzo mała. Nie pamiętam pokazów, ale wiem, że razem ze mną byli mama, tata, wujek James i ciocia Sara. I że wspaniale się bawiliśmy.
   - Gorzej, jeżeli znowu dojdzie do strzelaniny - mruknął Damian przyglądając się ławką zapchanymi rozgadanymi ludźmi.
  - Jesteśmy tu po to, by o temu zaradzić - odpowiedział Bruce - Musimy się włamać za kulisy...
  - Tylko my się włamujemy - przerwał mu Damian - Ty tu siedzisz i patrzysz, czy nie dzieje się nic podejrzanego.
  Aż mnie wbiło w podłogę. Zrozumiałabym, gdyby powiedział to łagodnie, tyle że on się nadzwyczajnie rządził. To nie koniec. Rozkazywał swojemu ojcu. Ja nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego. Nie dlatego, że bałabym się reakcji taty. Po prostu źle bym się z tym czuła. Bruce przygadał się synowi przez chwilę.
  - Masz rację - powiedział w końcu - Poradzicie sobie? Może...
  - Poradzimy sobie - zapewnił go Damian.
Nie czekając na odpowiedź, wytyczne czy cokolwiek innego, co wydaje mi się że powinniśmy dostać, złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę kulis.
  - Damian, chcesz o czymś porozmawiać? - odważyłam się zapytać, starając się, bym nie wyszła na wścibską.
  - Nie - rzekł krótko dając mi tym samym do zrozumienia, że to koniec rozmowy.
Posłusznie zamilkłam, ale już po chwili znowu się odezwałam, zmieniając temat.
  - Jakby coś się działo, mam cię wołać Damian czy Robin? - spytałam cicho, chodź i tak nikt by nas tu nie usłyszał, przynajmniej nie zwrócił uwagi.
  - Najlepiej ani tak, ani tak - odparł.
  - Czyli?
Wzruszył obojętnie ramionami patrząc przed siebie.
  - Nie wiem - rzekł - Wymyśl coś.
Zastanowiłam się.
  - Może być Philippe? - spytałam.
Damian parsknął śmiechem.
  - Philippe? - powtórzył - Nie miałaś innych pomysłów?
  - To pierwsze, co wpadło mi do głowy - wyjaśniłam z całkowitą powagę.
  - Co to w ogóle za imię?
  - Bardzo ładne. Chcesz jeszcze nazwisko? Grant.
  - Philippe Grant - powiedział na głos - Kto to?
Teraz ja wzruszyłam ramionami.
  - Nie wiem. Tak mi jakoś przyszło. A ja? Kim będę?
  - Nie możesz być po prostu Barbarą? - marudził - Masz maskę, kto cię tu pozna? Po za tym, nikt nie zwróci na ciebie uwagi.
  - Chcę imię - powiedziałam - Teraz ty mi coś wymyśl.
Uśmiechnął się pod nosem.
  - To będzie moja zemsta - oznajmił - Audrey Collins.
Skinęłam głową.
  - Coś ta zemsta nie wypaliła - powiadomiłam go - To imię bardzo mi się podoba.
  - Audrey, poważnie? - popatrzył na mnie - No cóż, każdy woli co innego. Jak dla mnie jest beznadziejne.
  - Jest piękne. Dziękuję - uśmiechnęłam się do niego słodko, a on pokręcił głową.
Stanęliśmy przed wejściem za kulisy.
  - Idź zajmij ochroniarza - rozkazał Damian.
Powinnam być posłuszna, w końcu jestem tu nowa. Chcę jednak już na samym początku pokazać, że nie dam sobą rządzić.
  - Ty go zajmij - powiedziałam - Ja mam się jak najmniej rzucać w oczy, pamiętasz?
   Przez chwilę wyglądał na rozgniewanego, że nie zgodziłam się wypełnić jego polecenia, ale ostatecznie dał za wygraną i podszedł do ochroniarza w średnim wieku.
  - Dobry wieczór - przywitał się - Widział pan gdzieś moich rodziców?
Strażnik popatrzył na niego zaskoczony. Nic dziwnego, Damian wygląda na tyle lat, ile ma w rzeczywistości, czyli dziewiętnaście.
  - Słucham? - odezwał się.
  - Zgubiłem gdzieś moich rodziców... - powiedział smutno Damian, a łzy natychmiast zaszły mu do oczu. Gdyby nie był Robinem, byłby świetnym aktorem.
Ochroniarz najwyraźniej nie wiedział co ma robić, jak zareagować. Rozejrzał się zdezorientowany dookoła, szukając jakiegoś wsparcia.
  - To nie wiem, może do nich zadzwoń, czy coś... - zająknął się.
  - Ja nie wiem gdzie oni są! - Damian pisnął jak pięcioletnie dziecko i popatrzył błagalnie na zbitego z tropu ochroniarza - Ja nie wiem gdzie oni są! Tak bardzo się boję! Boję się, że zje ich słoń!
  - Jaki słoń, chłopie? - zdziwił się mężczyzna - Przecież ty... Oni... Ej, ale nie płacz.
  - Gdzie oni?! - krzyknął Damian nagle obejmując nieznajomego w pasie. Mężczyzna wyprostował się gwałtownie i nieskutecznie próbował się oswobodzić - Gdzie oni są?! Proszę pana, ja tak bardzo się boję! Gdzie oni są?! Niech mi pan pomoże, proszę!
  Podczas kiedy Damian odstawiał ten teatrzyk, ja stałam w cieniu i wiłam się ze śmiechu, pragnąc tylko tego, by nigdy się nie skończył.
  - Dobra, już dobra - ochroniarz odsunął Damiana od siebie najdelikatniej jak mógł - Pomogę ci... chłopcze... Jak wyglądają twoi rodzice?
Damian udał, że ociera łzy.
  - Tatuś rudy, a mamusia to brunetka - odpowiedział.
  - Rudy i brunetka, okej - powtórzył ochroniarz mierząc uważnie chłopaka - Zaraz wracam. Zaczekaj tu.
  - Dziękuję - powiedział cicho Damian, zmartwiony krążąc po twarzach ludzi dookoła.
   Strażnik odszedł. Gdy upewniliśmy się, że już nie może nas usłyszeć, Damian podszedł do mnie uradowany i dumnie wyprostowany.
  - To było genialne! - wykrzyknęłam rozbawiona przybijając mu piątkę.
  - Teraz mamy chwilę - powiedział - Idziemy.
   Odsunęliśmy zasłonę, na której widniał napis "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" i weszliśmy zza kulisy. Dookoła biegało pełno podenerwowanych ludzi, nie którzy w maskach, makijażach, kolorowych strojach, inni bez nich. Wszyscy, wyglądali jakby bardzo im się spieszyło, byli poirytowani. Pewnie mają opóźnienie. W każdym razie taki chaos nam odpowiada i ułatwia zadanie. Może nikt nie zwróci na nas uwagi... do czasu.
  - Slade Wilson - powiedział Damian - Lepiej nikogo nie pytajmy. Sami go znajdziemy.
   Przeszliśmy przez całą garderobę, szturchani przez ludzi raz po raz. W końcu znaleźliśmy zasłonę, na której wyszyte było nazwisko Wilsona. Zatrzymaliśmy się.
  - Pukać nie będziemy, bo nie ma w co, a jak zawołamy i tak nas nikt nie usłyszy - Damian wzruszył ramionami, a ja odpowiedziałam mu uśmiechem, chociaż i tak nie dostrzegł go zza maski. Skinięciem głową. Mam nadzieję, że nikogo tam nie będzie. To także ułatwiło by nam pracę. Ale na ułatwienia nie ma co liczyć.
   Weszliśmy do garderoby i od razu stanęliśmy w miejscu. Patrzyłam przed siebie przerażona. Siwy, ale nie stary mężczyzna stał przy lustrze i szukał czegoś w dość dużej walizce pełnej najróżniejszych pistoletów.
   Zauważył nas i odwrócił się gwałtownie. Złapałam Damiana za rękę sparaliżowana strachem, a Slade, tak myślę, że to on, sięgnął do walizki i wyciągnął z niej jeden z pistoletów. Wyciągnął dłoń przed siebie, położył palec na spuście. Mierzył prosto w moją głowę. Nacisnął na spust i kula wystrzeliła w moją stronę.

piątek, 14 listopada 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 8

   Stałam razem z Kathy na płaskim dachu jednego z najwyższych budynków Gotham. Chłodny jesienny wiatr targał nam włosy. Patrzyłyśmy przed siebie na oświetlone, tętniące życiem miasto i ciemne niebo obsiane gwiazdami.
   Minęły już trzy tygodnie odkąd dołączyłam do Bat- rodziny. Każdy ten dzień miał taki sam schemat: trening, trening i jeszcze raz trening. Na początku ćwiczyłam średnio trzy godziny dziennie. Teraz trenuję już po sześć godzin, pod okiem najczęściej Bruce'a. Chociaż minęło zaledwie dwadzieścia jeden trzy, moja kondycja znacznie się polepszyła. Stałam się szybsza, silniejsza, zwinniejsza, wytrzymalsza i poprawiłam celność. Udało mi się nawet wygrać sparing ze Stephanie. Mam nadzieję, że mówiła prawdę, gdy przysięgała, że wcale nie udawała słabszej, bym to ja zwyciężyła.
   W każdym razie Kathy dostrzegła mój postęp. Pochwaliła mnie i stwierdziła, że czas nauczyć się czegoś nowego. Kazała założyć kostium Batgirl i zaprowadziła na drapacz chmur.
   Podziwiałam widok już drugą minutę, kiedy zorientowałam się, że mi się przygląda.
  - Co będziemy robić? - zaciekawiłam się - Dlaczego mnie tu zabrałaś?
  - Jestem zaskoczona, że jeszcze się nie domyśliłaś - odpowiedziała - W końcu bystra z ciebie dziewczyna.
   Poczułam, że się rumienię. Chcąc ukryć zmieszanie, spojrzałam w dół i zastanowiłam się. Byłyśmy z jakieś osiemdziesiąt pięter nad ziemią. Nagle uświadomiłam sobie jaki plan ma Kathy i natychmiast zrobiło mi się niedobrze. Przełknęłam głośno ślinę.
  - Będziemy skakać, tak? - domyśliłam się. Nie do końca chciałam uzyskać odpowiedź. Byłam przerażona.
  - Właściwie to latać - poprawiła mnie Kathy, po czym spojrzała na mnie zaniepokojona - Dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blada.
Pokręciłam powoli głową. nadal patrząc na malutkich ludzi i malutkie samochodziki pode mną.
  - Ja nie skoczę... - powiedziałam cicho.
  - Przecież mówiłam, że będziemy latać - poirytowała się.
  - Jestem człowiekiem! - wykrzyknęłam roztrzęsiona - Nie umiem latać!
  - Przecież wiem - uspokoiła mnie Kathy - Dlatego kazałam ci ubrać kostium.
Popatrzyłam na nią zdziwiona, a ona wyciągnęła rękę i chwyciła moją pelerynę.
  - Ale... Jak to? - wydukałam.
  - Ktoś, kto produkował tę zbroję, wiedział co robi - uśmiechnęła się pod nosem - Wszystko sobie dokładnie przemyślał. Wytłumacz to sobie naukowo. Powietrze, drganie... Co miałaś z fizyki?
  - Sześć - odpowiedziałam.
  - Właśnie...
  - Uczyłam się dużo o grawitacji - powiedziałam szybko - Nie odważę się skoczyć.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę windy, którą wjechałyśmy tu przed kilkoma minutami.
   - Jest ciekawsza droga na dół! - krzyknęłam za mną Kathy.
   - Nie, dzięki - burknęłam nie patrząc na nią - Wolę coś bardziej sprawdzonego i bezpieczniejszego...
   - W takim razie pakuj się! - zawołała - Jeszcze dzisiaj odwozimy cię do wujka!
   Zatrzymałam się gwałtownie. Te słowa, były jak nóż prosto w serce. Nie wiem dlaczego, ale uraziły mnie. Nie chodzi o to, że nie lubię wujka Jamesa. Chodzi o to, że zdążyłam już przywyknąć, do wstawania o czwartej nad ranem, codziennych treningów i polubiłam członków Bat- rodziny. A teraz sama Batwoman, która jeszcze kilka godzin temu mnie chwaliła, mówi mi prosto w twarz, że się nie nadaję. Ma rację. Co to za bohaterka, co to za Batgirl. która boi się skoczyć z budynku? Boję się, na prawdę się boję, ale zrobię to. Tu i teraz.
   Podeszłam szybkim krokiem do wyraźnie zadowolonej i usatysfakcjonowanej Kathy.
  - Skoczę - zdecydowałam. Powiedziałam to głośno i pewnie, starając się, by głos mi nie drżał - Skoczę - powtórzyłam - Chcesz się założyć?
Pokręciła głową.
  - Wiem, że skoczysz - rzekła - Gdybyś nie skoczyła, zdziwiłoby mnie to.
   Znowu się speszyłam. Prawi mi tyle komplementów. Czy są szczere? Jeśli tak, to może faktycznie jest we mnie coś wyjątkowego...
   Ponownie spojrzałam w dół. Zakręciło mi się w głowie i poczułam ogromną ochotę do ucieczki, ale zmusiłam się, by zostać. Nie. Nie stchórzę. Za dużo razy w życiu stchórzyłam. Teraz jestem już kimś innym. Po za tym, mogę chyba zaufać Kathy.
  - Wiesz, że szatan Jezusa też tak kusił? - odezwałam się - Od początku wiedziałam, że ty jakaś opętana jesteś - odważyłam się zażartować, bo nie mogłam się odstresować.
Kathy zaśmiała się krótko.
  - Tobie do świętej też nie mało brakuje - odcięła się po czym spytała: - Skaczesz pierwsza? Będę mieć pewność, że nie zwiałaś.
Zastanowiłam się przez chwilę.
  - Jak skoczę druga, to może uda ci się mnie złapać, jeżeli coś pójdzie nie tak - stwierdziłam, chociaż wątpię, by udało jej się mnie w takiej sytuacji uratować.
  - To nie będzie konieczne. Nie będę zmuszona cię łapać - uśmiechnęła się do mnie - Jak chcesz. Mogę być pierwsza - uniosła wskazujący palec do góry - Ale ty skaczesz zaraz po mnie - przykazała.
Posłusznie skinęłam głową.
  - Ja ufam tobie, ty ufaj mi - powiedziałam.
  - To jak? Gotowa? - spytała, a ja ponownie przytaknęłam, chociaż prawdę powiedziawszy wcale nie byłam gotowa - To lecimy.
   Cofnęła się o kilka kroków, po czym zrobiła rozbieg i zeskoczyła z dachu. Nawet nie patrzyłam, co się z nią dzieje. Chciałam to mieć jak najszybciej za sobą.Wzięłam głęboki wdech, po czym raptownie otworzyłam oczy. Rozbiegłam się. Powtarzałam sobie w duchu, że nie zwolnię, nie zwolnię, nie zwolnię...
   Nie zwolniłam. Przeskoczyłam. I od razu tego pożałowałam.
   Przez jedną, krótką chwilę na prawdę spadałam. Krzyczałam i wymachiwałam chaotycznie rękoma na wszystkie strony. To było przerażające, krew zmroziło mi w żyłach, chociaż serce biło zdecydowanie za szybko. Wiedziałam, że za kilka sekund rozbiję się o twarde podłoże. Przez ułamek sekundy widziałam swoje zmasakrowane ciało na chodniku. P
   Przeleciałam z wrzaskiem obok szybującej w powietrzu, niczym latawiec, Kathy. Odruchowa wyciągnęła do mnie rękę, by mnie złapać, ale nie zdążyła.
   - Wyrównaj! - krzyknęła za mną.
   "Wyrównaj"? Co mam wyrównać...? Postawę! To przecież oczywiste, muszę lecieć bardziej pod skosem. Dlaczego dopiero teraz się zorientowałam?
   Na prawdę nie wiem, jak udało mi się to zrobić, ale zrobiłam to. Wyrównałam postawę, złapała równowagę i przestałam spadać. Leciałam. Ja na prawdę leciałam!
   Rozłożyłam szerzej ręce. Kathy zniżyła się i teraz leciała na równi ze mną.
  - Więcej szczęścia, niż rozumu - posumowała, zaprzeczając tym samym wcześniejszym pochwałą. Nie byłam wstanie odpowiedzieć. Wracałam do siebie, po tym co wydarzyło się przed chwilę, a jednocześnie skupiałam się na ty, co dzieje się teraz. Wolałabym nie powtarzać więcej czegoś takiego.
   Kiedy poczułam się trochę pewniej, doszło do mnie, co na prawdę się właśnie dzieje. Nie mogłam w to uwierzyć. Znów poczułam dreszcze, ale te były wyjątkowo przyjemne.
  Zbliżałyśmy się ku ziemi, ale nie spadałyśmy. Peleryna drgała, wiatr huczał mi w uszach. Chłodne, jesienne powietrze równie przyjemnie biło i szczypało mnie w twarz.
   Byłam szczęśliwa. Czułam się tak wspaniale... Podobnie jak wtedy, gdy jechałam z Timem do rezydencji Wayne' ów tamtej pamiętnej nocy, tylko że teraz było sto razy lepiej.
   Byłyśmy niczym ptaki, niczym nietoperze.
   Czułam się tak niesamowicie, że po chwili nie wytrzymałam i zaczęłam się głośno śmiać. Po kilku krótkich sekundach zaraziłam Kathy i teraz śmiała się razem ze mną.
  - Ty wiesz, że ludzie nas słyszą - odezwała się, ale nie brzmiała jakby ją to martwiło.
  - Jest cudownie! - wykrzyknęłam.
  - Wspaniale - dodała.
  - Jestem królową świata! - zawołałam najgłośniej jak mogłam, a Kathy wybuchnęła śmiechem.
  - Widzisz to? - wskazała na kolejny poziomy dach jakiegoś niskiego budynku - Tam lądujemy. Przygotuj się.
   Oczywiście, przewróciłam się przy lądowaniu, ale nawet gdybym nie miała na sobie zbroi, która ochroniła moje ciało, nie zwróciłabym na to uwagi. Natychmiast się podniosłam i w podskokach podbiegłam uradowana do Kathy, która wylądowała z taką grację, że na pewno latała już tak dziesiątki razy.
  - Batwoman, to było niesamowite! - zawołałam.
  - A ty nie chciałaś tego robić - rzekła dumnie - Widzisz, czasem warto ryzykować.
Skinęłam głową.
  - Dobrze powiedziane - przyznałam - U was ryzyko to chyba norma.
  - Dobrze powiedziane - powtórzyła - Swoją drogą, niezłego stracha mi napędziłaś. Zapomniałam ci powiedzieć o jednej ważnej rzeczy. Byłaś źle ustawiona, gdy skoczyłam. Dlatego spadłaś. Wydawało mi się, że powinnaś sama na to wpaść...
Uśmiechnęłam się do niej niewinnie.
  - Nie licz zawsze na mój rozum - przestrzegłam ją - W sytuacjach kryzysowych, rzadko kiedy myślę logicznie.
Kathy parsknęła pod nosem.
  - I nad tym właśnie trzeba popracować - powiedziała - Bo latać to ty już umiesz - zastanowiła się - Lądowanie musisz jeszcze poćwiczyć,  poza tym... - wyprostowała się - Jestem z ciebie dumna, dziewczyno.
   Uśmiechnęła się do mnie zadowolona, a ja odwzajemniłam uśmiech za pomocą miny Sardynki.
   Nagle usłyszałam coś podejrzanego. W tym samym momencie Kathy zaglądnęła mi przez ramię i natychmiast ściągnęła brwi.
  - Patrz - powiedziała i wskazała za mnie.
Odwróciłam się i spojrzałam we wskazanym kierunku.
   Dopiero teraz zorientowałam się, gdzie jesteśmy. Stałyśmy na dachu budynku, który kiedyś sąsiadował z moją kamienicą. Łzy napłynęły mi do oczu na widok ruin mojego starego domu, ale zauważyłam coś, co odwróciło moją uwagę od wspomnień.
   Przed nami, za pozostałościami kamienicy, dwójkę młodych ludzi, nastoletniego chłopaka i dziewczynę w podobnym wieku, otoczyła piątka starszych facetów ubranych w niechlujne kurtki. Chłopak, z zaniepokojeniom przyglądający się powoli przybliżającym się ludziom, objął przerażoną dziewczynę.
   Byliśmy poza główną ulicą. Prócz tamtych ludzi, mnie i Kathy, nikogo nie było w pobliżu.
   Jeden z mężczyzn wyjął nóż i poprawił go sobie w dłoni. Dziewczyna, w ramionach swojego chłopaka, zaczęła panikować.
  - Jesteśmy nisko. Teraz skaczesz, nie lecisz - powiedziała szybko Kathy - Tylko bądź cicho.
    Budynek był jednopoziomowy, a na dodatek lekko wkopany w ziemię, więc udało mi się nie skręcić kostki, po tym jak zeskoczyłam zaraz za Kathy. Ruszyłam biegiem bezszelestnie w kierunku nastolatków i grążącemu im niebezpieczeństwu.
    Razem z Kathy, skryłyśmy się za fragmentem ściany dawnej kamienicy i wychyliłyśmy głowy. Byłyśmy teraz wystarczająco blisko, by usłyszeć o czym mówią i niespodziewanie zaatakować.
  - Czego chcecie? - odezwał się chłopak drżącym, ale pewnym głosem. Cały czas osłaniał ciałem swoją towarzyszkę.
  - Dawaj forsę, chłoptasiu - odpowiedział jeden z bandziorów - Albo inaczej zranimy tę twoją piękną buźkę.
  - Nie mamy przy sobie pieniędzy - pisnęła dziewczyna wyłaniając się za pleców chłopaka
Zbiry zaśmiały się cicho.
  - Jasne... - odezwał się inny - Ostatni raz grzecznie prosimy... To jak będzie?
Nastolatki popatrzeli przerażeni, myśląc gorączkowo po roześmianych, paskudnych twarzach mężczyzn. Chyba na prawdę nie mieli nic przy sobie. Byli bezbronni.
  - Mamy tylko telefony... - zaczął chłopak.
   W tym momencie jeden z mężczyzn uniósł nóż do góry. Nie zdążył jednak wbić go w ciało chłopaka. Kathy wybiła mu go z ręki, przeleciał parę metrów w powietrzu, po czym wbił się ostrzem w ziemię.
   Jak Kathy się tam tak szybko znalazła? Jeszcze przed chwilą stała za mną. Odruchowo zajrzałam za ramię.
  - Co jest...?  - zdziwił się facet, ale zanim zdążył dopowiedzieć, Kathy uderzyła go pięścią w czaszkę, tak mocno, że natychmiast pozbawiła go przytomności.
   Drugi mężczyzn podbiegł do niej od tyłu i już miał ukręcić jej kark, kiedy zdecydowałam się dołączyć. Dosłownie w ostatniej chwili wyciągnęłam zza pasa dość duży złoty batarang i wycelowałam go prosto w stronę jego stronę.
   Poszybował w powietrzu i trafił centralnie w oko mężczyzny. Ryknął przeraźliwie, od razu instynktownie wyrwał broń i cisnął nią w bok. Skrył twarz w dłoniach i zwinął się z bólu, nadal krzycząc. Stałam osłupiona patrząc z przerażeniem na to, co zrobiłam. Co to było? Właśnie wbiłam gościowi batarang w oko! Wcale nie byłam z tego dumna, wręcz przeciwnie. Jak tak można? To było okropne, paskudne.
   Wiem, że to zły człowiek, ale czy na prawdę na to zasługiwał?
  - Batgirl, uważaj! - z otępienia wyrwał mnie krzyk Kathy.
   Odwróciłam się gwałtownie i złapałam za nadgarstki faceta stojącego za mną. Obróciłam go w kołu dwa razy, nabierając rozpędu i siły, a następnie pchnęłam na innego łotra, który już do mnie podbiegał. Obaj przewrócili się na ziemię.
  - Uciekajcie! - zawołałam do sparaliżowanych strachem, obejmujących się nastolatków. Zero reakcji - Nie słyszeliście?! Uciekajcie!
   Dopiero wtedy wstali i odbiegli, nie odwracając się w stronę ulicy.
   Kathy była w trakcie walki. Zauważyłam, że za jej plecami przybliża się ten, którego trafiłam w oko. Wyciągnął z kieszeni drżącą ręką pistolet i wymierzył go w tył głowy Kathy. Nerwowo rozejrzałam się wokoło, szukając czegoś przydatnego, czym mogłabym uratować Kathy. Podobnie było tamtej nocy, gdy klęczałam przy umierającym ojcu, a mama rozlewała po sypialni benzynę. Wtedy dostrzegłam tę szczególną latarkę. Teraz także odnalazłam coś, czym mogłam obronić Kathy.
   Podniosłam nieduży kawałek gruzu z ziemi i bez zastanowienia cisnęłam nim w głowę mężczyzny. Krzyknął krótko i upadł na ziemię nieprzytomny. W tej samej chwili Kathy załatwiła ostatniego już łotra.
   Stałam próbując wyrównać oddech. Patrzyłam z niedowierzaniem na piątkę nieprzytomnych mężczyzn. Byli ode mnie o wiele starsi, więksi i silniejsi, ale to ja trójkę z nich położyłam na łopatki.
  - Trzeba ich związać i wezwać policję - poinformowała mnie Kathy, podchodząc. W ręce trzymała gruby sznur.
  - Nic się im nie stało? - zaniepokoiłam się.
  - Są tylko nieprzytomni, ale wezwiemy też pogotowie, bo widzę, że cię trochę poniosło - odpowiedziała, a ja poczułam wyrzuty sumienia. Mam nadzieję, że nikomu nie zrobiłam jakieś poważniejszej krzywdy.
  - Nie chciałam... - wymamrotałam.
Kathy odwróciła się do mnie przodem i uśmiechnęła się.
  - Niezła robota - powiedziała - Może faktycznie coś z ciebie będzie.