środa, 29 października 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 5

   Znowu byłam w swoim mieszkaniu, znowu klęczałam nad wykrwawiającym się ojcem. Jeszcze oddychał, ale wiedziałam, że za chwilę przestanie. Byłam pewna, że jesteśmy sami, tylko ja i on, ale tata uniósł trzęsącą się rękę i i wskazał coś bez słowa, na coś, na drugim końcu pokoju. Podniosłam głowę i spojrzałam. W płomieniach stała mama. Dosłownie się paliła, jej skóra była już porządnie zwęglona. To ludzka pochodnia. Tylko, że onanie panikowała, nie krzyczała, tylko stała nieruchomo i utkwiła we mnie szaleńczy wzrok. W jej oczach odbijał się ogień.Uśmiechała się do mnie szyderczo i triumfalnie. Krzyczałam do niej z płaczem, mówiłam, że nie chcę, żeby zginęła. A raczej próbowałam mówić, bo z moich ust wydobywał się tylko dym. Takim sam, jak ten, który unosił się pod sufitem, który tworzył wielką, gęstą ciemną chmurę nad naszymi głowami. Dym, którym się dusiłam. Mama też coś do mnie mówiła, ale tak samo, nic nie mogłam zrozumieć. Zagłuszał ją krzyk ojca leżącego obok. Słyszałam tylko jak szepcze, syczy niczym wąż. W końcu jednak usłyszałam ją, bardzo wyraźnie, zupełnie ta, jakby odzywała się w mojej głowie:
  - Nie kocham cię - syknęła.
  W chwili, gdy wypowiedziała te słowa, jej ciało spłonęło. Całkowicie, w ciągu zaledwie jednej sekundy. Dosłownie zniknęła. Jej prochy uniosły się w powietrzu i w błyskawicznym tempie, zaczęły rozprzestrzeniać się po pokoju. Dostawały się wszędzie: do ust. nosa, oczu, uszu. Próbowałam temu zapobiec, ale mój wysiłek okazał się próżny. Machałam rękoma na wszystkie strony, próbując odpędzić je od siebie i taty. Krzyczałam i płakałam głośno. Serce łomotało mi w piersi, tak niesamowicie mocno, że miałam wrażenie,że chce opuścić moje ciało, nim zginę. To przecież nie logiczne....
  Już nie mogłam oddychać. Opadłam ciężko na podłogę, obok wciąż krzyczącego ojca, któremu prochy swobodnie wlatywały nieustannie do ust. Skuliłam się w kłębek, krztusząc się prochami matki. One nas zabiły. Ona nas zabiła.
   Przed oczami zaczęło mi ciemnieć. Nie wiem czy to wina tornada prochów, chmury dymu, czy tego, że umieram. Do samego końca wrzeszczałam, wrzeszczałam, wrzeszczałam...
   Otworzyłam szeroko oczy i gwałtownie usiadłam na łóżku, ze zduszonym okrzykiem. Twarz miałam całą od łez. Odruchowo spojrzałam na zegarek: 7:48. Nie zdążę do szkoły!
   Błyskawicznie wyskoczyłam spod kołdry i podbiegłam do szafy, ale w połowie pokoju zorientowałam się, że to nie jest moja szafa. A to nie jest mój pokój. Przez jakieś trzy sekundy stałam tak, wpatrzona w  bardziej ekskluzywną garderobę, niż zwykłą szafę. Próbowałam przypomnieć, jak tu się znalazłam. I co to w ogóle z miejsce?! Kiedy wszystkie informacje, wydarzenia wczorajszego dnia, powróciły do mnie, jęknęłam i z powrotem opadłam na łóżko. Już nie miałam ochoty płakać. Nie miałam ochoty nawet, by żyć, dziwne, bo zawsze wydawało mi się, że ktoś kto uszedł z życiem, z czegoś, w czym prawie zginął, potem cieszy się życiem, do końca swoich dni.
  Wstałam jednak i po cichu wyszłam z pokoju. Na korytarzu nikogo nie było, a w całym domu panowała idealna, wręcz przytłaczająca cisza. Czy to możliwe, że jeszcze śpią. Myślałam, że superbohaterowie wstają jeszcze przed wschodem słońca i ruszają na wyciskający trening. Chociaż, po wczorajszym wieczorze, to ja się mogę wszystkiego spodziewać.
   Zeszłam po spiralnych schodach na sam dół i odnalazłam jakimś cudem pomieszczenie, w którym rozmawiałam kilka godzin temu z Kathy. Teraz nikogo tu nie było. Postanowiłam kogoś znaleźć, najlepiej Stephanie.
   Błądząc po olbrzymim, pustym domu, w końcu natrafiłam na jakiegoś człowieka. Przechodząc obok kuchni, oczywiście tak samo bogatej, jak i reszta tego pałacu, dostrzegłam starszego mężczyznę przygotowującego śniadanie.
  - Dzień dobry! - przywitałam się podchodząc do niego.
Odwrócił się i na mój widok uśmiechnął się sympatycznie, tak jak zawsze uśmiechają się kochane dziadki i babcie.
  - Witaj - powiedział, a ja stwierdziłam, że jeszcze u żadnego człowieka nie słyszałam tak ciepłego głosu - Ty na pewno jesteś bratanicą pana James'a Gordona. Barbara, mam rację? - spytałam, a ja uścisnęłam jego rękę.
  - Tak - odwzajemniłam uśmiech - A pan jest...
  - Alfred - ucałował mi dłoń, a ja nagle się speszyłam tym gestem - Po prostu Alfred. Nie mów do mnie "pan", proszę.
  - W porządku, Alfredzie - zgodziłam się puszczając jego rękę - Jesteś kamerdynerem Wayne'ów?
  - Owszem - potwierdził i wrócił do robienia przepysznie wyglądającej sałatki - I właśnie robię śniadanie.
  - Wygląda smakowicie - przyznałam przełykając ślinę.
  - Dziękuję. To też dla ciebie.
Skinęłam głową w ramach podziękowania. Wtedy coś sobie przypomniałam.
  - Alfredzie? - zaczęłam.
  - Słucham?
  - Powinnam być o ósmej w szkole. Już wczoraj się spóźniłam. Problem w tym, że nie wiem, jak się z stąd dostać do mojego gimnazjum i...
  - Z tego co słyszałem, martwi nie chodzą do szkoły - przerwał mi.
  - Martwi? - zdziwiłam się. O czym on mówi? Umarłam w czasie pożaru, a ten dom to niebo? A Alfred to jakiś anioł?
  - Bruce wszystko ci wyjaśni - powiedział - Ja mogłem coś źle zrozumieć, wiesz o co mi chodzi... W ogóle, to moja rola w tym domu nie dotyczy tego typu spraw.
  - Aha, dzięki - burknęłam, nadal rozważając jego wcześniejsze słowa - A wiesz, może gdzie on jest.
  - Na treningu - poinformował mnie - Od szóstej rano.
   Czyli jednak miałam rację. Trening od wczesnych godzin porannych. To takie typowe...
   Odwróciłam się z zamiarem, pójścia do łazienki i zauważyłam siedzącego przy stole chłopaka, uśmiechającego się do nas serdeczni. Jeszcze przed chwilą nie było tu nikogo, prócz mnie i Alfreda.
  - Jak ty się tu znalazłeś? - zwróciłam się do niego zaskoczona.
  - Siedzi tu już jakąś minutę i się na nas patrzy - powiedział Alfred nie odrywając wzroku od cebuli, którą właśnie kroił - Przyszedł chwilę po tobie. Oni tak wszyscy. Jak ninja się zachowują. Da się przyzwyczaić...
   Chłopak pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Wstał i podszedł do mnie.
  - Jesteś tym trzecim Robinem, prawda? - domyśliłam się.
  - Właściwie, to mówią na mnie "drugi Robin" - rzekł. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się co to znaczy - Bo zacząłem się drugi szkolić - oświecił mnie.
  - Ach, tak - zaśmiałam się nerwowo i zaczerwieniłam, jak burak w misce Alfreda.
   Pierwszy raz w życiu spodobał mi się jakiś chłopak. Śmieszne uczucie. Pewnie, że nie raz widziałam fajnych chłopców, ale ten był zdecydowanie najprzystojniejszy z nich wszystkich.
  - Jestem Jason - przedstawił się, a ja uścisnęłam jego rękę. Przynajmniej on nie ucałował mi mojej, bo nie wiem, jakbym wtedy się poczuła,
  - Barbara - oznajmiłam.
  - Bardzo mi miło - uśmiechnął się nonszalancko - Alfred, ja wiem, że poznanie się dwójki młodych ludzi, może niektórych wzruszać, ale nie płacz - zwrócił się do kamerdynera.
  - Daj spokój - Alfred machnął ręką - To przez cebulę, głuptasie!
   Zaśmiałam się, ale Jason się nie śmiał, tylko się uśmiechał, więc natychmiast zamilkłam i odchrząknęłam.
  - Nie jesteś na treningu? - zapytałam.
Zaprzeczył ruchem głowy.
  - Czasami chodzę, ale raczej trenuję indywidualnie. Tylko Tim i Stephanie, muszą obowiązkowo trenować pod okiem Bruce'a albo Kathy - wyjaśnił - W ogóle, to fajna piżama - przyznał uśmiechając się jeszcze szerzej.
Spojrzałam na nietoperze na żółtym tle i zaśmiałam się krótko.
  - To Stephanie - wytłumaczyłam - Dała mi ją wczoraj - znowu coś sobie przypomniałam o czymś ważnym. Spuściłam wzrok - Jason, ty byłeś wczoraj, kiedy moja kamienica, płonęła, prawda?
  - Byłem - potwierdził - Powiedziałbym, że jest mi przykro, ale pewnie jesteś już tym znudzona.
   Parsknęłam pod nosem. On chyba czyta w moich myślach. Na prawdę miałam już dość kondolencji, szczerych, czy nie szczerych, chociaż to w końcu nic złego. Ten chłopak wydaje się być na prawdę w porządku.
  - Chciałam zapytać - kontynuowałam - Jak wielu ludzi zginęło?
Jason posmutniał.
  - Nie udało nam się wszystkich uratować - powiedział - Konkretnie, to trójka zmarła.
  - Mogło być gorzej - powiedziałam po chwili.
  - Tak się tylko mówi - odpowiedział mi - Pomyśl, co czuła ich rodzina...
  -  Czułam to samo - przerwałam mu.
Przytaknął.
  - Właśnie... A siedem osób trafiło ciężko rannych do szpitala.
  - Mam nadzieję, że wyjdą z tego... - rzekłam, bo nie wiedziała, jak inaczej mogłam odpowiedzieć.
  - Ja też  - wzruszył ramionami - Ale się o tym nie dowiem.
   Trochę dziwna ta robota superbohatera. Ratujesz ludzi, a potem nie możesz nawet wiedzieć, co działo się z ich zdrowiem dalej...
   W tym momencie do kuchni wszedł drugi chłopak. Dopiero po chwili go rozpoznałam, pewnie dla tego, że nie miał na sobie maski i kostiumu Robina, w którym go wczoraj widziałam. To on wyciągnął mnie z pochłoniętego pożarem budynku.
   - Hej, Damian! - przywitał się z nim Jason. Damian Wayne, no tak. Wiedziałam wcześniej, że państwo Wayne mają syna, ale nie wiedziałam jak ma na imię - Jak tam na treningu? Byłeś?
   Damian w odpowiedzi zmierzył go od stóp po głowę gniewnym spojrzeniem. Szybkim krokiem podszedł do lodówki, wyciągnął z niej karton mleka i wypił z niego kilka łyków, po czym znowu wrzucił go do lodówki i zatrzasnął drzwiczki tak mocno, że w jej wnętrzu aż się zatrzęsło.
  - Zaraz będzie śniadanie - poinformował go Alfred.
   Damian odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni, nie odzywając się ani słowem.
   Spojrzałam zbita z tropu na Jasona, który wyglądał tak, jakby takie sytuacje były tutaj codziennością.
 - To tutaj codzienność - odezwał się. Tak, on czyta ludziom w myślach.
 - Chyba jest zły - zauważyłam - Coś się stało?
 - Pewnie chodzi o wczoraj - stwierdził Jason, a ja popatrzyłam na niego zaniepokojona - Nie, nie chodzi o ciebie - powiedział szybko - Jak już pojechałaś, trochę nie posłuchał swojego ojca, chciał zrobić coś sam i się popisać. Skończyło się to poparzeniami trzeciego stopnia u jednej kobiety...
  - Ojej - westchnęłam. "Ojej"? Poważnie? Tylko na tyle mnie stać?
  - On tak zawsze - wyjaśnił Jason, po czym dodał zniszczonym głosem: - Widzisz, Damian ma trochę kompleksów - rzekł i znów mówił normalnie: - Alfred, tylko nie naskarż na mnie tak, jak ostatnio.
Alfred uśmiechnął się do niego dziwnie i pokręcił głową.
  - To była wyjątkowa sytuacja - wytłumaczył się.
  - A to, że Damian ma charakterek po rodzicach, to inna sprawa - kontynuował Jason - Mówię, ci o tym, bo chcę, żebyś, jakbyś się zdecydowała na pozostanie z nami lepiej się tu odnajdywała...
  - Właśnie o tym przeszedłem porozmawiać - usłyszałam niespodziewanie czyjś głos za plecami.
    Odwróciłam się gwałtownie. Za mną stał Bruce Wayne w czystej postaci i przyglądał nam się uważnie. W pierwszej chwili pomyślałam, że powinnam teraz wstać i pokłonić się przed nim nisko, ale uznałam, że to idiotyczne.
  - Bruce! - wyprostował się Jason - Chyba nie słyszałeś nic o tym charakterku, co nie?
   Skoro Jason się go boi, to i ja powinnam. Może jednak się pokłonić?
  - Jaka jest decyzja, panno Gordon? - spytał.
   "Panno Gordon", świetnie... Teraz to ja już całkiem czuję się jak na przesłuchaniu na komisariacie, albo gorzej: jak na historii. Mógł zwyczajnie "Barbara", jak wszyscy.
  - Ja... - zaczęłam niepewnie. Decyzja? Nic nie zadecydowałam! Kiedy?! Gdy tylko w końcu położyłam się do łóżka, usnęłam, a wstałam przed chwilą. Powinnam dostać więcej czasu... Muszę coś wymyślić, by zmienić temat - Ja chciałam pana najpierw o coś zapytać - powiedziałam szybko.
  - Słucham?
  - Co ze szkołą? Mogę chyba normalnie chodzić na lekcje, prawda?
   Uśmiechnął się ledwo widocznie. Dlaczego wszystkich dookoła bawi moja powaga? Sami nie są lepsi...
  - Widzę, że szkoła jest dla ciebie ważna - stwierdził.
  - Nie na pierwszym miejscu, ale owszem, jest - przyznałam - Nawet bardzo.
Bruce spuścił głowę.
  - Prawdę powiedziawszy, twoje życie będzie teraz całkiem inne niż przedtem - powiedział cicho.
  - Nie rozumiem - zaniepokoiłam się - O czym pan mówi?
  - Pomyśl, twoja matka nadal żyje i jest przestępcą. Nie jakimś rabusiem. Ona pracuje dla Jokera. Wiesz kto to?
   Wiedział tylko, że to ktoś zły, bardzo zły. Zbir nad zbiry. Może i najgorszy tym w całym Gotham.
  - Myślałam, że on nie żyje - powiedziałam.
  - Bo tak myślała większość - wtrącił się Jason - Nie było go przez długi czas, więc stwierdzili, że umarł. Wmówili to sobie, by czuć się bezpieczniejsi. Ale wcale nie byli bezpieczniejsi, a on wcale nie umarł.
  - Ukrywał się przez jakieś dziesięć lat - kontynuował Bruce - Nie mogliśmy go odnaleźć, mimo wszelkich starań, nie wspominając o tym, że twoja mama ciągle zbijała nas z tropu. Nie dawał znaku życia, ale tacy jak on, o ile ktoś taki jeszcze jest, tak po prostu nie giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie wiadomo, ile przestępstw,popełnionych przez te wszystkie lata, było jego robotą...
   Wszystko to nie brzmiało za ciekawie, ale mnie wciąż zastanawiało, dlaczego akurat moje życie ma się diametralnie zmienić.
  - Alfred mówił coś, że jestem martwa - popatrzyłam na kamerdynera - O co chodzi?
Bruce westchnął głęboko, jakby zastanawiał się od czego zacząć, i dopiero po chwili odpowiedział:
  - Będąc córką Seliny, działającej z Jokerem, jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie - wyjaśnił, a mi nagle zrobiło się zimno - Możesz przenieść to niebezpieczeństwo na innych ludzi. Będąc żywą, przebywając wokół nich... Dlatego niech świat myśli, że nie żyjesz. Tak lepiej dla niego, i dla ciebie.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
  - Przepraszam, ale... - zająknęłam się.
  - Wiem, że to ciężkie i wiem, że trudno ci to zrozumieć - powiedział szybko Bruce - Ale z czasem wszystko się wyjaśni. Miejmy tylko nadzieję...
  - Ludzie myślą, że zginęłaś w trakcie wczorajszego pożaru - dopowiedział Jason - Nie odnajdą twojego ciała, a ty będziesz się ukrywać.
Poczułam się, jakby coś wewnątrz mnie pękło.
  - Do końca życia? - głos mi się załamał.
Bruce i Jason popatrzyli po sobie.
  - Nie zależnie od tego, czy u swojego wujka, czy u nas,,, - powiedział Bruce cicho - Tak..
Oczy zaszły mi mgiełką.
  - To jakiś żart, prawda? - zapytałam walcząc ze łzami i powoli przegrywając tę bitwę - To o mojej mamie...? O tym wszystkim...?
   Obaj wbili wzrok w podłogę. Nie odpowiadali przez kilka niemiłosiernie długich sekund i w kuchni zapanowała głucha cisza, pełna napięcia. Poczułam, że dłużej nie wytrzymam. Wstałam gwałtownie z krzesła, które uderzyło o kafelkową podłogę i wybiegłam z tego pomieszczenia, zakrywając dłonią usta.
   Biegiem wspięłam się po schodach i ruszyłam korytarzem, zmierzając w stronę swojej sypialni. W ogóle nie patrząc na drogę, na zakręcie wpadłam na Tima i się zatrzymałam.Zachwiał się, ale od razu złapał równowagę. Spojrzał na mnie zdezorientowany.
 - Barbara? - zapytał zaniepokojony - Co się stało?
Nie dałam dłużej rady i wybuchnęłam głośnym płaczem. Próbowałam przebiec obok niego, ale złapał mnie i z powrotem postawił przed sobą.
 - Puść mnie! - rozkazałam, próbując mu się wyrwać, ale on nawet nie złagodził uścisku.
 - Co się dzieje? Dlaczego płaczesz? - dopytywał się.
 - Dlaczego? - załkałam.
 - Co, dlaczego?
 - Dlaczego to tak wszystko się układa? - szlochałam - Mogłam zginać w tym pożarze, razem z tatą. Po co mnie ratowaliście? Byłby święty spokój... Ja nie chcę...
   Nie pozwolił mi dokończyć. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił nie pewnie, a ja mu na to pozwoliłam. Wtuliłam się w jego pierś, by stłumić płacz, a on delikatnie pogłaskał mnie po plecach. Było mi głupio. Tulił mnie chłopak, którego w ogóle nie znam. Ale teraz już wszystko było mi obojętne. Staliśmy tak przez kilka sekund, aż w końcu niespodziewanie się mu wyrwałam.
  - Barbara! - krzyknął za mną Tim, ale ja już się nie odwróciło.
   Wbiegłam do pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi, co było średnio dobrym pomysłem, bo miały szklane szybki, które niepokojąco się zatrzęsły. Nie zważając na to, że mogłam je wybić, rzuciłam się na łóżko i schowałam w twarz w poduszce.
   To wszystko jest nienormalne... Nie mogę w to uwierzyć. Jeszcze wczoraj, o tej porze wszystko, było w porządku. A dzisiaj? Pogubiłam się, całkowicie straciłam nadzieję i sens. Mam udawać martwą? Może lepiej od razu mnie zabijcie. Przynajmniej darujecie mi to cierpienie i ten ból. Żeby udawać martwą, ja muszę być martwa. Bo co to za życie, siedzieć w domu i nie wychodzić z niego, do końca swoich dni?
   Moje życie może faktycznie, nie było wcześniej jakieś super. Mało z kim rozmawiałam, miałam tylko rodziców, Stephanie, no i sąsiadkę, która nawet nie wiem, czy żyje. Pół dnia spędzałam w szkole, drugie pół się uczyłam, w nocy spałam, a w weekendy i inne dni wolne nigdzie nie wychodziłam. Co nie oznacza, że się ukrywałam. I tak minęły wszystkie te lata. W zasadzie normalnie. Nie wielu ma życie pełne przygód, a każdy chciałby takie mieć. Ja na pewno, tylko, że nigdy nie robiłam nic w tym kierunku. A teraz jest już za późno. Chyba właśnie zrozumiałam tajemnicę czasu.
  Właściwie, jeszcze wczoraj, po rozmowie z Kathy, bardziej skłonna byłam do tego, by wprowadzić się do wujka Jima i cioci Sary, ale teraz? Co to za różnica, czy będę siedzieć i udawać martwą tam, czy tu?
  Jest. Jest różnica. Tam nie wiem, co bym robiła przez te wszystkie lata, które mi jeszcze pozostały, ale tutaj... Być taką jak Batman... Być jak superbohater, Trenować, walczyć z przestępczością, ratować ludzi...
  To nie jest bezpieczne, ale lepsze to niż nic nie robienie. Nikt, by mnie nie poznał, nosiłabym maskę, więc pozostawałabym nie żywą. Barbara Gordon tylko dla nielicznych pozostawała by żywą, a dla miasta byłaby kimś zupełnie innym. Być kimś innym, czy nie tego zawsze chciałam?
   Po za tym, w godzinie śmierci mojego ojca, przysięgłam sobie zemstę na matce. Nie tylko za to, że zamordowała tatę, ale też dlatego, że nas oszukała. Oszukała nas w paskudny sposób. Nie wiem do końca, co się dzieje, ale widocznie muszę być częścią czegoś wielkiego i złego. Bo po co inaczej mam udawać martwą?
   Życie pełne przygód... Nie wiem, czy będzie to tak, jak to sobie wyobrażam, tak jak na filmach, ale wiem jedno. Tylko jedna z tych dwóch opcji: wujek, czy Bat- rodzina, daje mi szansę.
   Wstałam i ruszyłam z powrotem na parter. Czy na pewno dobrze wybieram? Jeżeli stwierdzę po jakimś czasie, że to nie przejdzie, to mogę zrezygnować, prawda? Tylko, że ja nie chcę, cy do tego doszło.
   Pewna decyzji i świadoma tego na co się piszę, weszłam do jadalni. Byli tam wszyscy, przygotowali się do śniadania. Stanęłam w progu wyprostowana, a oni w milczeniu podnieśli na mnie wzrok.
  - Podjęłam decyzję - powiedziałam głośno - Chcę być jedną z was.

niedziela, 26 października 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 4

  Przejechaliśmy blisko czterdzieści kilometrów i zatrzymaliśmy się. Ciepłe, przyjemne uczucie znikło niemal tak szybko, jak się pojawiło, adrenalina tak samo. Wszystko mi się przypomniało i poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w policzek. Wstałam z motocyklu, ściągnęłam kask i chciałam zwrócić go Robinowi, ale ten go nie przyjął.
  - Nie zdejmuj - powiedział - Po co ryzykować?
   Było ciemno, a my byliśmy daleko poza centrum miasta, na obrzeżach. Domów tu stało niewiele i były oddalone od siebie o dość duże odległości, więc nie wiem, kto mógłby mnie rozpoznać. Założyłam kask z powrotem i spojrzałam na Robina.
  - Wytłumaczy mi ktoś, co się dzieje? - zapytałam.
  - Zaraz się czegoś dowiesz, ale chodźmy z stąd, okej? - powiedział, ponownie złapał mnie za rękę i zaczął biec, zmuszając mnie do tego samego.
   "Czegoś się dowiesz"? Tylko, że ja chcę wiedzieć wszystko!
   Popatrzyłam przed siebie, w kierunku, w którym mnie prowadzono. Otworzyłam szeroko oczy. Przed nami piętrzył się wielki, zbudowany z białego marmuru dom. Nie, to nie dom, to willa. Nie. To najprawdziwszy pałac! Nawet dom mojego wujka, który zawsze był dla mnie najładniejszym domem, jaki miałam okazje widzieć, w porównaniu do tego, tracił swoją wspaniałość. Wysokie ozdobne kolumny jońskie, wielkie okna z kolorowymi witrażami, szerokie balkony i tarasy, na dachu miejsce na bladoniebieski helikopter. To pałac jakiegoś bogacza. Najbogatszym człowiekiem w Gotham jest Bruce Wayne. Nawet jeśli to na prawdę byłby jego dom, to dlaczego Robin mnie tam zabiera?
  - To ma coś wspólnego z moją matką, tak? - domyśliłam się.
  - Mówiłem ci, że za chwilę się dowiesz - warknął Robin nie odwracając się do mnie.
   Nie ukrywam, że poczułam się trochę urażona. Może faktycznie powinnam się trochę uspokoić, ale nigdy nie byłam osobą cierpliwą i opanowaną. A tak na marginesie, przed chwilą zmarł mój ojciec, zamordowała go moja matka i uciekła, ledwo przeżyłam pożar i wątpię żeby Batman krył wszystkich ludzi, których udało mu się uratować. W takiej sytuacji mało kto nie chciałby jak najszybciej uzyskać jakiś wyjaśnień.
   W zasadzie, to na co ja liczyłam? Na współczucie od członka Bat- rodziny? Oni ratują ludzi, ale chyba nigdy nie okazują jakichkolwiek uczuć. Przynajmniej, tak mi opowiadano.
   W milczeniu podążałam więc za Robinem. Przeszliśmy przez wielką ozdobną bramę i teraz biegliśmy przez zadbany, porośnięty płaczącym wierzbami ogród. Księżyc był w nowiu, więc praktycznie nic nie było widać, ale latarnie były pogaszone. Specjalnie.
   Dotarliśmy do drzwi, a Robin wpisał do niedużego komputerka w ścianie wielocyfrowy, skomplikowany kod, którego nijak mogłabym zapamiętać. Usłyszałam głośne długie piknięcie i dźwięk odblokowania drzwi, Robin położył dłoń na mosiężnej klamce, która musiała być wykonana ze szczerego złota. Przepuścił mnie przodem i weszliśmy do środka. Natychmiast z powrotem zamknął drzwi i tym razem usłyszałam sygnał blokowania. Odwróciłam się do niego przodem.
  - Mogę już to ściągnąć? - zapytałam obojętnie wskazując na kask. Patrzył na mnie przez dwie sekundy, po czym parsknął śmiechem - Nie obraź się, ale nie jest mi do śmiechu - burknęłam.
  - Wiem, przepraszam - powiedział i zdjął mi kask z głowy - Po porostu zabawnie wyglądałaś.
   Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Dopiero teraz mogłam przyjrzeć się, jak wygląda. Miał krótko ścięte ciemno brązowe włosy, pod maską błyszczały mu zielone oczy, a łagodną, proporcjonalną twarz obsypaną miał piegami. Uśmiechał się do mnie niemal tak samo jak tata. Spuściłam nisko głowę.
  - Twój tata...? - zaczął niepewnie.
Kiwnęłam szybko głową, przerywając mu.
  - Umarł - dopowiedziałam.
  - Przykro mi - powiedział Robin po chwili.
   Ponownie przytaknęłam. Co niby miał powiedzieć? On nie wie, co mówi. Nie znał ani mnie, ani mojego ojca. Nie wie, co czuję. Nie jest w stanie wyobrazić sobie bólu, który teraz rozrywa mi serce.
  - Ja- a nie wiem dlaczego... - zająknęłam się i zaczęłam walczyć sama ze sobą, by się nie rozpłakać - Nie mam pojęcia, jak do tego doszło... Moja mama...
  - Już dobrze - przerwał mi i po chwili wahania, niezgrabnie położył mi dłoń na ramieniu. "Już dobrze"? Co to ma znaczyć? Człowieku, co jest dobrze? Nic nie jest dobrze. Niech doda jeszcze, że rodzice czekają na mnie za ścianą i piją sobie wspólnie kawę. Otworzyłam usta, by powiedzieć mu to prosto w twarz, ale on kontynuował, nie dopuszczając mnie do słowa: - Ile wiemy, tyle ci powiemy, ale tak właściwie, to my też do końca nie wiemy, co się stało...
  Czyli to dlatego dowiem się "czegoś", a nie "wszystkiego". Podniosłam głowę.
 - Dlaczego mnie tu zabrałeś? - zapytałam - Dlaczego mnie kryłeś? - wskazałam na kask w jego rękach - Chcę się dowiedzieć, co to ma znaczyć? Co się dzieje? - powiedziałam to bardzo powoli, odpowiednio akcentując każde słowo, jakbym rozmawiała z małym dzieckiem.
   W tym momencie zza drzwi sąsiedniego pokoju wychyliła się jakaś dziewczyna. Miała na sobie podobny kostium do tego, co miał Robin, oczy tak samo skrywała pod maską, ale musiałbym być ślepa, albo głupia, gdybym jej nie rozpoznała. Widziałam ją już wcześniej, w telewizji, jak gdzieś tam daleko, tyłem przebiegała, ale teraz stała przodem do mnie, tuż przede mną. Nie musiałam widzieć dokładnie jej wielkich niebieskich oczu, by ją poznać. Byłam pewna, kto to jest.
  - Stephanie? - wydukałam.
  - To wy się znacie? - zdziwił się Robin.
   Stephanie wbiegła mi w ramiona i uścisnęła mnie aż za mocno. Ciągle zaskoczona, poklepałam ją delikatnie po plecach.
  - Tak bardzo mi przykro... - wyszeptała mi do ucha, powtarzając Robina. Tylko, że jej słowa były bardziej szczere, bo gdy się odsunęła, zobaczyłam łzy w jej oczach. Ona miała okazję poznać mojego tatę i dowiedzieć się, jak wspaniały był z niego człowiek.
  -Z skąd się znacie? - zapytał Robin
  - Ze szkoły. Czy to naprawdę aż takie ważne? - zwróciła się do niego Stephanie.
  - Właśnie - usłyszałam obcy głos.
   Zaglądnęłam Stephanie przez ramię. W progu stała wysoka kobieta. Miała długie brązowe idealnie proste ciemno- brązowe włosy i podłużną twarz o szarych oczach. Znałam jej twarz z pierwszych stron gazet, z telewizji.
  - Pani to Kathy Wayne? - upewniłam się.
  - Owszem - poważnie skłoniła głową - Witam, Barbaro Gordon.
    Zastanowiłam się, z skąd zna moje nazwisko. Czyżby wiedziała, że jestem bratanicą komisarza policji? Do głowy wpadło mi jedna nowe pytanie, które sprawiło, że od razu zapomniałam o poprzednim. Czyli, tak jak podejrzewałam, to rezydencja Wayne'ów. Ale dlaczego Batman kazał mnie tu zabrać Robinowi?
   Otworzyłam usta, by o to zapytać, ale pani Wayne mnie wyprzedziła.
  - Zaraz powiemy ci, co wiemy - powiedziała. Miała tak szorstki i oschły głos, że poczułam się jakbym była w szkole, przy odpowiedzi z historii. Muszę przyznać, że pani profesor historii jest naprawdę przerażająca.
  - Chodźmy do salonu - zaproponowała Stephanie.
   Ruszyłam za nimi i znalazłam się w chyba najpiękniejszym i najjaśniejszym pokoju, w jakim kiedykolwiek byłam. Na ścianie wisiał potężny szklany żyrandol i oświetlał biało- czarny salon. Pod ścianą stały eleganckie meble w tym samym kolorze, ze szklanym szybkami i barkami. Z pochowanymi w środku najróżniejszymi rzeczami: książkami, puzdereczkami, zdjęciami, małymi rzeźbami. W jednym kącie stała wiarygodna i zachwycająca kopia "Wenus z Milo", w drugim potężny czarny fortepian. Na środku ustawiono wypoczynek: biała sofa i cztery białe fotele. Wszystko udekorowane czarnymi poduszkami. Pomiędzy fotelami stał szklany nie duży stolik na kawę. Na przeciwko sofy, naprzeciwko sofy wisiał wielka plazma. Na podłodze wykonanej z jasnego drewna położony był średnich rozmiarów, idealnie czysty czarny dywan, który aż się prosił o to, by chodzić po nim bosymi stopami, W dwóch ścianach były wielkie okna z czarnymi zasłonami, a na dwóch pozostałych wisiały, zarówno kolorowe jak i stare, czarno- białe portrety. Wszystko to doskonale się ze sobą komponowało.
  - Usiądź, proszę - pani Wayne wskazała mi sofę.
  - Zapomniałam ściągnąć butów - przyznałam nieśmiało. Czułam się głupio. Weszłam w obłoconych butach do takiego domu. Że nie wspomnę, że wciąż miałam na sobie piżamę.
  - Nic nie szkodzi, usiądź - powtórzyła pani Wayne cierpliwie.
   Posłusznie siadłam, wyprostowałam się i położyłam dłonie na uda. Pani Wayne uśmiechnęła się słabo na ten widok.
 - Rozluźnij się - Stephanie rzuciła się na kanapę obok mnie - Czuj się jak u siebie.
  Jak u siebie, jasne... Moje skromne mieszkanie, które z pewnością już nie istnieje, nawet nie mogło się równać z tym pałacem. Po za tym, jak mogłam się wyluzować siedząc na przeciwko najbogatszej kobiety w mieście, która jest właścicielką tego domu. To Kathy Wayne, nie zwykle ważna osobistość w Gotham, a ja jestem kim? Barbarą Gordon. To nazwisko mnie ratuje, czy pogrąża? Momencik... "Czuj się jak u siebie"? To oznacza, że Stephanie też tutaj mieszka?
  - Jak się czujesz? - zatroszczyła się pani Wayne. Fizycznie czułam się całkiem dobrze, biorąc pod uwagę, że przed czterdziestoma minutami walczyłam o przeżycie w płonącym budynku. Gorzej z tym, że w środku czułam się rozbita, jak nigdy wcześniej.
  - Trochę się tylko zaczadziła - wyręczył mnie Robin, który stanął za sofą - Ale chyba już wszystko w porządku, prawda?
   Skinęłam głową. Przestało mi się kręcić w głowie, ale teraz tak mocno drapało mnie w gardle, że ledwo mówiłam.
  - Mogłabym poprosić o wodę? - zapytałam.
Pani Wayne popatrzyła po Robinie i Stephanie.
  - Alfred już śpi? - spytała ich.
  - Tak, ja przyniosę - zadeklarował Robin i wybiegł z salonu.
Pani Wayne popatrzyła na mnie zmęczonymi oczami i westchnęła głęboko, jakby nie wiedział co ze mną zrobić. To zły znak.
  - Pani Wayne, ja na prawdę nie chcę robić problemu - powiedziałam szybko - Chcę tylko, żeby ktoś mi wszystko wytłumaczył i już znikam...
Uniosła dłoń, a ja natychmiast zamilkłam.
  - Po pierwsze, mów do mnie Kathy - powiedziałam a ja się zgodziłam, chociaż wydawało mi się to nie do końca grzeczne - Po drugie, nie wytłumaczymy ci wszystkiego, bo sami wiele nie wiemy, a po trzecie, gdzie niby chcesz zniknąć? Gdzie chcesz pójść? Nie masz domu.
Nie musiała mówić ostatniego zdania na głos. Wiem dobrze o tym, że nie mam gdzie wracać.
  - Mój wujek jest... - zaczęłam.
  - Wiem, kim jest twój wujek - ponownie mi przerwała - A teraz się skup. Nie będę dużo mówić, bo wiem, że jesteś zmęczona...
  - Nie powinniśmy zaczekać z tym na Bruce'a? - wtrąciła Stephanie, ale Kathy zaprzeczyła ruchem głowy.
  - Nie wiadomo kiedy i w jakim stanie wróci. Wątpię, żeby przyniósł jakieś nowe informacje - powiedziała, po czym zwróciła się do mnie: - Barbaro... - zaczęła i spuściła wzrok szukając odpowiednich słów - Na początek musisz wiedzieć, że...
  - Przyniosłem ci wodę - Robin wszedł jej w słowo. Puściła mu poirytowane spojrzenie, ale on tylko uśmiechnął się przepraszająco i wręczył mi szklankę.
  - Dzięki - powiedziałam odbierając ją. Niemal natychmiast wypiłam wszystko, aż do dna.
  - Na początku musisz wiedzieć... - kontynuowała Kathy - ... że jestem Batwomen.
   Już rozumiem dlaczego zaczekała, aż skończę pić- mogłabym się zakrztusić. Szczerze powiedziawszy, od początku to wszystko wydawało mi się podejrzane i gdy tylko ją ujrzałam, nasunęło mi się takie podejrzenie, ale i tak mocno zaskoczyła mnie ta wiadomość.
  - Batwomen, tak? - powtórzyłam powoli, patrząc na nią troszkę, jak na chorą umysłowo.
  - Tak - potwierdziła i zignorowała moje spojrzenie - A Bruce Wayne jest Batmanem.
Kiwnęłam głową trawiąc jej słowa.
  - A Stephanie to jeden z Robinów? - domyśliłam się kierując wzrok na przyjaciółkę.
Uśmiechnęła się do mnie skromnie.
  - Właściwie, to jestem Rabin - poprawiłam mnie, a ja przypomniałam sobie, jak kazała mnie tak nazywać.
Odwróciłam się do chłopaka stojącego za mną.
  - Tak samo jak ty - powiedziałam.
Robin podniósł ręce do góry i pokręcił głową.
  - Rabin, nie - zaprzeczył - Rabin to ona. To taka żeńska wersja Robina, Ja jestem Robin. Tą męską wersją.
Próbowałam nadążyć nad ich tokiem myślenia, ale wygląda na to, że miałam już za dużo wrażeń, jak na jeden dzień, bo nawet tak banalna sprawa, wydaje mi się trudna. A Kathy dopiero co zaczęła opowiadać. Popatrzyła na Robina zniecierpliwiona.
  - Męska wersjo - odezwała się - Nadal komplikujesz.
  - Jeszcze jeden Robin był z Batmanem - przypomniałam sobie - Wyciągnął mnie z kamienicy.
  - Na misji są teraz Batman i dwóch Robinów - poinformowała mnie Kathy - A Tim miał cię tu przywieźć...
  - Ej! - przerwał jej Robin - Zdradziłaś moją sekretną tożsamość - powiedział ze śmiechem i udawanym gniewem.
Kathy pokręciła głową zrezygnowana.
  - Nieważne - westchnęła - Wszyscy działamy razem. Jeden z Robinów to nasz syn. Trójka pozostałych do dzieci ludzi, którzy pracowali dla nas, w sensie dla Batmana i Batwomen - powoli  skinęłam głową, skupiając się na jej słowach, jak tylko mogłam - To byli normalni ludzie, obywatele, w większości policjanci. Nie znali naszej tożsamości, ale współpracowali z nami. Przekazywali nam informacje o różnych przestępstwach. O wszystkim, co wydawało im się podejrzane, co udało im się wybadać, wytopić...
   Kathy mówiła o tym w czasie przeszłym. Pamiętam jak Stephanie, wspomniała kiedyś, że ma cudownych rodziców i że bardzo ich kocha. Ale nic więcej nie mówiła i unikała o nich rozmów. Ja natomiast, nie odwiedziłam jej nigdy, bo sobie tego nie życzyła. Teraz uświadomiłam sobie prawdę o jej rodzinie.
  - Ci ludzie? - zaczęłam - Oni nie żyją, prawda?
   Kathy ponownie potaknęła, a Tim i Stephanie spuścili głowy i wbili wzrok w podłogę. Zrobiło mi się żal Stephanie. Nigdy nie przypuszczałam, że tak wesoła i pogodna osoba, może mieć tak bardzo ciężką przeszłość. To oczywiste, że jej matka i ojciec, zginęli z rąk innego człowieka. Widocznie Stephanie wiele rzeczy skrywa za maską. Zrobiło mi się też głupio, że tak źle oceniłam Tima, gdy złożył mi kondolencje. Może nie powiedziałam na głos tego, co pomyślałam, ale i tak zaczęły mnie gryźć wyrzuty sumienia i zezłościłam się sama na siebie.
  - Takie zajęcie to niebezpieczna gra - kontynuowała Kathy - Z czasem tych ludzi pomordowano. Oni oczywiście wiedzieli, na jakie ryzyko się zgadzają. Chcieli jednak chronić swoje dzieci, a my tylko tyle mogliśmy zrobić, by wynagrodzić im ich poświęcenie: zabrać ich dzieci do siebie i wyszkolić ich na takich, jak my.
  - Moi rodzice pracowali dla was? - zapytałam.
  - Zarówno jak ojciec, tak i matka - odpowiedziała Kathy - Z tym, że twoja matka okazała się zdrajczynią i w rzeczywistości była wspólniczką przestępcy...
  - Jokera - weszłam jej w słowo.
Kathy popatrzyła na mnie uważnie i nachyliła się do mnie.
  - Z skąd wiesz? - zdziwiła się.
  - Mama powiedziała, że jego plan się wypełni - wyjaśniłam.
Kathy, Stephanie i Tim popatrzyli po sobie, a ja poczułam się dziwnie nieswojo.
  - Mówiła coś więcej? - spytała Stephanie.
  - Nie - powiedziałam, ze smutkiem przypominając sobie, że właśnie takie, a nie inne były jej ostatnie słowa.
  - W każdym razie... - Kathy z powrotem wyprostowała się na fotelu - Selina oszukiwała nas przez długie lata. Ciebie i twojego ojca także. Wykorzystywała nas, okłamywała i przez jej fałszerstwo popełnialiśmy liczne ważne błędy i porażki, wierząc, że ona jest po naszej stronie - mrugnąłem kilka razy i przetarłam dłonią oczy, chcąc pozbyć się łez. Nie mogę już płakać, nie chcę, za dużo już dzisiaj płakałam - Twoi rodzice, byli ostatnimi naszymi ludźmi w Gotham - poinformowała mnie Kathy - Teraz już nikt nam nie pozostał...
Zapadła dłuższa chwila ciszy, tak jakby chciała nią uczcić pamieć mojego taty.
  - Co powinnam teraz zrobić? - zapytałam, a głos mi się załamał, na co byłam wściekła.
  - Decyzja należy do ciebie - Kathy wzruszyła ramionami - Jestem pewna, że twój wujek przywita cię z otwartymi ramionami, ale możesz wybrać też nas.
  - Was? - zdziwiłam się.
  - Z twoimi rodzicami sytuacja wyglądała troszkę inaczej niż z naszymi - wtrąciła Stephanie - Ale na jedno wychodzi. Jeżeli tylko chcesz ciężko trenować i ratować ludzi, możesz dołączyć do Bat- rodziny.
   Otrzymanie takiej propozycji nie jest codziennością, nawet dla ludzi z wyższych warstw społecznych, niż moja. Tylko, że ja absolutnie nie widzę siebie w roli superbohatera: w ciasnym stroju, masce, pelerynce, z bronią... Zawsze chciałam ratować ludzi, ale nie w ten sposób. Nie jestem ani szybka, ani silna, ani.., Po prostu nie nadaję się.
    Już miałam podziękować za propozycję i odmówić, ale Kathy znów mnie poprzedziła,
  - Nie musisz odpowiadać dzisiaj - powiedziała wstając - Zadecydujesz jutro. Na dzisiaj masz wystarczająco dużo wrażeń. Musisz odpocząć. Dzisiaj przenocujesz u nas. Stephanie, zaprowadź ją, proszę, do jednej z sypialni - poleciła,
  - Dziękuję - powiedziałam cicho również wstając,
Kathy zawahała się na chwilę.
  - Barbaro? - odezwała się jeszcze.
  - Tak? - odwróciłam się do niej przodem.
Popatrzyła na mnie smutno.
  - Moje kondolencje - powiedziała.
   Skinęłam głową i ruszyłam za Stephanie. Tim odprowadził nas wzrokiem do drzwi i uśmiechnął się do mnie pocieszając, a ja odwzajemniłam uśmiech, chociaż myślałam, że pęknie mi twarz,
   Wspięłyśmy się po eleganckich spiralnych schodach ze złotą poręczą na drugie piętro. Nie mogłam przestać zachwycać się pięknem tego domu. Kiedy szłyśmy przez korytarz, Stephanie w końcu się odezwała:
  - Pożyczę ci jakieś swoje ubrania - powiedziała uśmiechając się do mnie blado - Właściwie, mam ich dużo. Dam ci coś, a jutro się podzielimy. Pokażesz mi, co będziesz chciała.
   Nie chciałam troski, ale prawda jest taka, że jej potrzebowałam. Tak samo jak ubrań. Wszystkie moje rzeczy spłonęły. Nie zabrałam ani ubrań, ani swoich oszczędności, pieniędzy, które przez długie lata zbierałam na studia, ani zdjęć, żadnej pamiątki po ojcu, po poprzednim życiu.
  - Dzięki - odwzajemniłam uśmiech.
Stephanie spuściła wzrok.
  - Chyba nie masz mi za złe, że ci nie powiedziałam, prawda? - spytała cicho.
  - O tym kim jesteś? - upewniłam się.
  - I o tym kim są twoi rodzice?
Westchnęłam głęboko.
  - Wiedziałaś o nich? - zapytałam.
  - Tak - mruknęła - Ale na początku nie wiedziałam, że jesteś ich córką. Dowiedziałam się przypadkiem kilka miesięcy po tym, jak się poznałyśmy.
   Przynajmniej jedna dobra wiadomość: Stephanie zaprzyjaźniła się ze mną, bo sama tego chciała, a nie dlatego, że wiedziała, że być może kiedyś będziemy ze sobą mieszkać.
  - Nie, Steph, nie mam ci tego za złe - odpowiedziałam po chwili, chociaż nie wiem, czy była to do końca szczera odpowiedź.
  - Nie mogłam ci nic mówić, to było zbyt ryzykowne - wytłumaczyła się - Ja też do samego końca nie wiedziałam, że moi rodzice pracują dla Bat- rodziny i kto należy do Bat- rodziny. Byłam w tej samej sytuacji, co ty... - urwała - No, może nie całkiem w tej samej...
  - Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznałam - Śmierć taty jestem jeszcze w stanie jakoś zrozumieć, ale zdradę mamy...? Wydaje mi się, że to sen, Stephanie, że to wszystko się nie wydarzyło... - zamilkłam. Jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by o tym mówić.
   Stephanie popatrzyła na mnie ze współczuciem. Nie musiała się odzywać, jej obecność mi wystarczała. Właściwie, to nawet nie chciałam, by cokolwiek mówiłam.
   Doszłyśmy do drzwi, prawie na samym końcu długiego korytarza i otworzyłyśmy je. Stephanie zapaliła światło i moim oczom ukazał się nie duży pokój, ale równie bogaty, jak i cała ta willa. Moja poprzednia sypialnie była jak głupia klatka schodowa, w byle jakim bloku, w porównaniu do tego pomieszczenia.
  - Jej... - westchnęłam z podziwem.
  - Podoba ci się? - uśmiechnęła się Stephanie - Kiedy ja zobaczyłam swój pokój cztery lata temu, też byłam mile zaskoczona - czyli trafiła tu cztery lata temu, w wieku trzynastu lat. Była zaledwie rok młodsza ode mnie - Tej nocy będziesz spać, jak najprawdziwsza królowa.
  - O ile w ogóle zasnę - wymamrotałam z po wątpieniem.
  - Łazienka jest zaraz naprzeciwko - poinformowała mnie - Wszystko tam znajdziesz. Zaraz przyniosę ci świeżą piżamę i czysty ręcznik.
  Stephanie wyszła, a ja od razu poszłam do łazienki. Umyłam drżące ręce w gorącej wodzie i spojrzałam do wielkiego lustra. Wyglądałam okropnie. Byłam bardzo blada, pod zaczerwionymi, załzawionymi oczami miałam cienie, a moje długie do połowy pleców, ognisto rude włosy były rozczochrane.
  Westchnęłam zrezygnowana i przemyłam twarz. Skończyłam akurat w momencie, gdy Stephanie zapukała do drzwi. Odebrałam od niej żółty ręcznik i czarną koszulę nocną. Parsknęłam śmiech, gdy ją rozłożyłam i ujrzałam na niej nietoperza w żółtej elipsie. Wzięłam szybki prysznic i zamknęłam się w pokoju.
  Położyłam się do łóżka. Byłam pewna, że pierwsza noc po tak tragicznych wydarzeniach, będzie obfita we łzy, wyrzuty sumienia, rozsadzającą mnie wściekłość i, że na pewno będzie bezsenna. Ale się myliłam. Dopiero co ułożyłam wygodnie głowę na poduszce i zamknęłam oczy, a odpłynęłam zasypiając błogim, upragnionym snem i zapomniałam o wszystkim.

piątek, 17 października 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 3

 Ze specjalną dedykacją dla koleżanki Asi ;)


  Ogień pożarł już połowę pokoju. Z każdą chwilą robiło się coraz bardziej gorąco. Pot lał mi się z czoła, kiedy w końcu udało mi się podnieść tatę. Przewiesiłam jego rękę przez moje ramię.
  - Świetnie - pochwaliłam go i powoli ruszyłam w stronę drzwi, których pożar jeszcze nie dosięgnął.
   Tata ledwo powłóczył nogami. Cały czas mi się usuwał. Był szczupły, ale ciężki, zwłaszcza dla tak wątłej osoby, jak ja. Po zaledwie kilku krokach nie wytrzymał i usunął się na podłogę. Przynajmniej wyszliśmy z sypialni, ale wciąż jesteśmy w piekle i śmiertelnym niebezpieczeństwie.
  - Tato, nie... - kucnęłam nad nim i ponownie spróbowałam go podźwignąć.Pierwsza, druga, trzecia, czwarta próba. Nic z tego, ale ja nie mogę się poddać. Musiałam uratować nas i pozostałych mieszkańców kamienicy - Tato, wstań, musimy uciekać!
   Pokręcił głową i zamknął oczy. Był blady, jak ściana, dłonie miał zimne i nadal krwawił. Przez załzawione oczy spojrzałam w stronę sypialni. Opuściliśmy ją w ostatniej chwili. Teraz stała cała w płomieniach. Na ścianie, na przeciwko drzwi, płonęło nasze wspólne zdjęcie. Ja, mama i tata. Nasza rodzina się rozpadła. Ogień zaczął wchodzić do salonu. Usłyszałam krzyki dochodzące z sąsiednich mieszkań. Pochyliłam się nad ojcem i energicznie potrząsnęłam za ramiona.
  - Proszę cię, kończy nam się czas - łkałam.
Położył lodowatą dłoń na moim rozpalonym i załzawionym policzku i pogłaskał go delikatnie. Ten gest wcale mi się nie spodobał.
  - Barbara, ja nie dam rady - szepnął łamiącym się głosem.
  - Nie prawda! Dasz radę! Pomogę ci! -krzyknęłam jeszcze bardziej się płacząc. Wyciągnęłam ręce, by znów spróbować go podnieść, ale on odsunął mnie od siebie.
  - Straciłem krwi. Już nie ma dla mnie ratunku... Nie zdążę trafić do szpitala - wyjaśnił mi.
Dobrze o tym wiedziałam, ale nie chciałam się z tym pogodzić. Nie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Przytuliłam się do jego dłoni.
  - Nie możesz umrzeć - szlochałam - Co będzie ze mną?
  - Zaufaj mi - rzekł - Jesteś w dobrych rękach.
   W czyich rękach? Zaczął majaczyć. Sąsiadka z góry i Stephanie. Tylko one, prócz niego mi zostali. Stephanie ma siedemnaście lat i swoje problemy, a sąsiadka, jeżeli przeżyje, znienawidzi mnie za to, że moja matka spaliła jej mieszkanie.
  - Nikogo nie mam, tatusiu - powiedziałam cicho, brzmiąc jak sześcioletnie dziecko.
   Uśmiechnął się do mnie tym swoim łagodnym, sympatycznym uśmiechem, który zawsze kojarzył mi się z miłością, troską i bezpieczeństwem. Usiłowałam złapać ten uśmiech i zapisać go w pamięci na całe życie, bo prawdopodobnie nigdy już go nie zobaczę. Uświadomiłam sobie jednak, że bez ojca nie odejdę z stąd, i tak zaraz umrę, więc nie muszę zapamiętywać jego uśmiechu. Chcę się nim rozkoszować.
  Ile można czekać na ratunek. Straż pożarna musiała chyba utknąć w korku, ale Batman? Wątpię, aby spowolniły go warunki drogowe.. Z resztą to już nie ważne. I tak już za późno. Chcę być z ojcem w tych ostatnich chwilach, nawet jeśli mam przez to zginąć
   Przyłożyłam głowę do jego czoła. Tak bardzo, chciałam go przytulić, ale był ranny. W tej chwili to bez znaczenia, ale nie chciałam potęgować bólu.
  - Nie zostawię cię - obiecałam - Umrzemy razem.
Zaprzeczył ruchem głowy.
  - Nie, Barbaro... - powiedział. Już ledwo mówił - Nie możesz tego zrobić. Uciekaj.
  - Nie - zaprzeczyłam twardo nie odsuwając się od niego - Zostanę z tobą.
  - Uciekaj - powtórzył - Barbaro, zrób to dla mnie, błagam... Uciekaj...
    Zawahałam się. To jest prośba. Powinnam jej wysłuchać. Ale to nie oznacza, że muszę. Wyprostowałam się i pogłaskałam go, odsuwając włosy z gorącego czoła, Oddychał ciężko, klatka piersiowa szybko unosiła się do góry i z powrotem opadała, by za chwilę zakończyć ten proces. Jakby chciał zrobić jak najwięcej wdechów i wydechów, nim umrze. Spojrzał mi głęboko w oczy.
  - Barbaro.. - zaczął.
  - Tak, tato? - z trudem skrywałam łzy..
  - Kocham cię...
   Kiwnęłam głową, ale coś stanęło m w gardle i nie dałam rady odpowiedzieć. Z pewnością to samo coś spadło na moje serce.
   - Za ciebie też, tatusiu... - odpowiedziałam zachrypniętym głosem po kilku sekundach,
    Jeszcze przez chwilę patrzyliśmy się sobie w oczy, nie zwracając uwagi na otaczający nas i nieubłaganie przybliżający się ogień,
    Muszę uciekać, tak mi kazał, prosił mnie o to. Mam nie spełnić jego ostatniej prośby? Ledwo zauważalnie skinęłam głową, a on jakby na to właśnie czekał. Przez jego twarz przemknął jeszcze, w ciągu ułamku sekundy, cień uśmiechu. Powoli zamknął oczy, a jego klatka piersiowa znieruchomiała.
   To co wtedy poczułam jest zbyt trudne do opisania, a zrozumieć mnie może tylko osoba, która przeżyła coś takiego. Nie fizyczny ból rozlał się po moim ciele i łzy zalały mi oczy. Mówiąc, złamało mi się serce, ludzie chyba to mają na myśli, bo ja nie wiem jak inaczej to nazwać. Upuściłam sztywną dłoń taty, uderzyła o podłogę tak głośno, jakbym rzuciłam kamieniem. Położyłam głowę na jego piersi, wtuliłam się w nią i zaczęłam głośno płakać, zapominając o tym, że miałam uciekać, o tym, że na około mnie szaleje pożar... Zapominając o wszystkim
   Mój tatuś... Mój kochany tatuś... Jeszcze wczoraj wieczorem siedział na kanapie, tu, w tym pokoju i ze skupieniem wysłuchiwał mojego referatu na historię, a potem doradzał mi, rozmawiał ze mną, śmiał się ze mną...
   A teraz? Teraz leży przede mną jego martwe ciało, bez duszy, otoczone przez tańczące płomienie ognia. Ognia, wywołanego przez kobietę, którą tak kochaliśmy. Kobietę, która go zabiła,
   Przysięgam sobie, że jeżeli jeszcze kiedykolwiek spotkam swoją matkę, zemszczę się na niej za to, co zrobiła,
   Ale żeby "kiedykolwiek" istniało, muszę uciekać. Natychmiast.
  Gwałtownie się wyprostowałam i rozglądnęłam w około. Przypomniałam sobie o pożarze. Muszę uciekać, tylko że teraz już niem mam którędy?
   Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Płomyk nadziei narodził się w moim sercu, kiedy przez głowę przeleciała mi myśl, że to dłoń taty, Uradowana odwróciłam głowę, ale tata leżał martwy. Obok niego klęczał chłopak, którego od razu rozpoznałam.
   Miał maskę, na głowie zarzucony kaptur, a na kamizelce, na lewej piersi w czerwonym kółku dużą czarną literę. To Robin.
   Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale on zakrył mi je razem z nosem jakimś szarym skrawkiem materiału. Chwycił mnie za nadgarstek, zmuszając mnie, bym ją przytrzymywała, nie pozwalając dymowi dostać się do moich dróg oddechowych.
    Teraz pochylił się nad moim ojcem i zaczął krążyć dwoma palcami po jego szyi, próbując wyczuć jego puls. Gdy mu się nie udało, podniósł głowę i spojrzał na mnie zaniepokojonym, ale pewnym wzrokiem.
  - Musimy uciekać - stwierdził - Dasz radę iść?
   Przytaknęłam i wstałam, ale niemal natychmiast mroczki pojawiły się przed oczami i zakręciło mi się w głowie. Straciłam równowagę i pewno upadłabym na podłogę, gdyby Robin mnie nie podtrzymał. Pomógł mi się wyprostować i objął mnie w pasie. Ruszyliśmy. Nie miałam pojęcia, jak się wydostaniemy, ale postanowiłam zaufać temu chłopakowi i dać się mu prowadzić, w końcu to on był teraz moją jedyną nadzieją na przeżycie.
   Chustka już nic nie dawała. Za dużo dymu się nawdychałam, zanim zorientowałam się, że istnieje takie niebezpieczeństwo. Teraz dławiłam się i kaszlałam zwijając się w pół, a Robin prowadził mnie tak jak ja tatę, przed kilkoma minutami. Po kilkudziesięciu sekundach nie wytrzymałam i opadłam na podłogę. Robin od razu wziął mnie na ręce i niósł, poszukując wyjścia.
   Ale ogień zagradzał nam przejścia. Dodatkowo zaczęły zawalać się ściany. Nie wiem jakim cudem dotarliśmy do okna na korytarzu. Na prawdę, w ogóle nie pamiętam tej drogi. Pamiętam z niej tylko potworne gorąco i paskudny ból w klatce piersiowej.
   Robin stłukł czymś szybę. Super, ale wciąż jesteśmy na trzecim piętrze. Dla mamy to nie problem,ale dla mnie tak. Robin wyciągnął jednak coś, przypominało pistolet. Po naciśnięciu za spust wystrzeliła lina z hakiem, który zaczepił się o krawędź dachu sąsiedniego budynku.
  - Skaczemy? - zapytałam słabym głosem.
  - Zgadnij - odparł Robin i objął mnie mocniej - Trzymaj się.
   Przy pomocy liny po dwóch sekundach stanęliśmy na ziemi. Niemal natychmiast puściłam swojego bohatera i rzuciłam się na kolana, dostając niepohamowanego ataku kaszlu. Robin przyklęknął przy mnie i położył mi dłoń na plecach. W tej chwili nadbiegli i stanęli nad nami Batman i jeszcze jeden Robin.
   - To ona - poinformował ich ten, który wyciągnął mnie z kamienicy.
   - Musimy ją z stąd zabrać zanim ktoś ją zobaczy - zarządził Batman. Dopiero po chwili doszło do mnie, że to żądanie było dosyć dziwne. Zanim ktoś mnie zobaczy? O co znowu chodzi? - Zabierz ją - zwrócił się do drugiego Robina i nie czekając na odpowiedź, razem z pierwszym, odbiegł w kierunku matki z dzieckiem na rękach, wołającej o pomoc z piątego piętra.
   Robin uklęknął przy mnie i przytrzymał mi delikatnie ramiona. Powoli zaczęłam się uspokajać, teraz już tylko klęczałam i wyrównywałam oddech. Usłyszałam alarm wozu strażackiego, stawał się coraz bardziej głośny. Robin wstał gwałtownie, złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. Zaczął ze mną biec za budynek. Praktycznie za każdym krokiem plątały mi się nogi i mało co się nie przewracałam. Chociaż kaszel się uspokoił, zawroty głowy wcale nie.
  - Co jest? Co się dzieje? - chciałam wiedzieć. Nie uzyskałam odpowiedzi, więc krzyknęłam: - Hej!
  - Biegnij, po prostu biegnij - Robin odwrócił do mnie twarz.
  - Ale, gdzie ty mnie zabierasz?
  - Zobaczysz...
   Nie wiem, czy powinnam mu ufać, ale skoro wyciągnęli mnie z płonącego budynku i uratowali już dosyć sporo innych żyć, chyba nie powinnam się bać, prawda?
   Dobiegliśmy do czerwonego motocyklu. Nie jestem mobilna, ale muszę przyznać, że na jego widok się zachwyciłam. Był niesamowity i wcale nie przypominał zwykłych, klasycznych motocykli. Musiał kosztować fortunę. Robin podał mi kask tego samego koloru, co jego super- sprzęt.
  - Zakładaj - polecił, a sam założył identyczny. Zaczekałam, aż mój towarzysz usiądzie, po czym siadłam za nim. Zaśmiał się pod nosem - Co tak daleko? - zapytał - Nie musisz się mnie bać. Ja nie gryzę, w przeciwieństwie do Batmana.
  - Nie rozumiem - powiedziałam.
  - Lepiej się przybliż - ostrzegł - Nie zrozum mnie źle, ale pojedziemy dosyć szybko.
Niepewnie objęłam go w pasie.
  - Dobrze? - upewniłam się,
Skinął głową.
  - Może być - odparł.
Jednak wystarczyło, że włączył silnik i wyjechał na drogę, a ja objęłam go mocniej.
  - Tylko mnie nie uduś - zaśmiał się.
  - Tylko nas nie zabij - odpowiedziałam.
   Mknęliśmy w zawrotnym tempie ruchliwymi ulicami Gotham City. Liczne światła magiczne oświetlały nam drogę. Robin wyprzedzał nawet najszybciej jadące samochody, które trąbiły za nami. Było mi zimno, ale to był przyjemny chłód. Wiatr targał mi włosy, huczał w uszach. Pierwszy raz w życiu jechałam motocyklem i muszę przyznać, że było to na prawdę wspaniałe uczucie. I mimo wszystkich tych tragicznych wydarzeń, które przeżyłam dzisiejszej nocy, przez tą jedną chwilę, pędząc przez bajecznie oświetlone miasto i obejmując obcego chłopaka, byłam szczęśliwa.

środa, 15 października 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 2

   Weszłam do mieszkania i zapaliłam światło, które oświeciło cały maleńki pokój dzienny i kuchnię. Przebrałam się, umyłam ręce i zabrałam się za przyrządzanie obiadu. Było już po siedemnastej. Normalnie, wróciłabym wcześniej, ale poszłam jednak napisać ten test z biologii. Okazało się to złym pomysłem, bo w ciągu całego dnia nie doszłam do siebie po porannych wydarzeniach i na czwórkę to nie mam co liczyć. Właściwie to nawet z trójką mogę się pożegnać.
   Byłam rozbita. W ciągu tych kilku godzin, ludzie wyśmiewali się ze mnie, bardziej niż zwykle. Nie żebym się tym jakoś specjalnie przejmowała, ale dzisiaj było mi na prawdę przykro. Ale to nie to było najgorsze. Najgorsze jest to, że gdyby nie Stephanie, ci chłopcy poobmacywali by mnie na oczach niemal trzydziestu osób, a potem nie wiadomo co by jeszcze powiedzieli, albo zrobili. A ja nie umiałabym się obronić. Czy naprawdę muszę taka być? Co jest ze mną nie tak, że nie potrafię obronić samej siebie? Nienawidzę siebie, nie cierpię siebie. Już od kilku lat pracuje nad sobą. Już nawet nie otwartością, tylko nad pewnością siebie. Ale efektów właściwie nie widać i zaczynam wątpić w to, że kiedyś się zmienię. Jedyne z czego jestem zadowolona to to, że nawrzeszczałam wtedy na tego kierowcę. Uratowałam resztki godności. Taak... Super...
   Jadłam obiad w ogóle nie czując jego smaku. Grzebałam widelcem w talerzu i podpierając brodę patrzyłam zamyślona przez okno w zachmurzone niebo. Przynajmniej przestało padać. Ale wciąż jest mokro, zimno i wilgotno. Wciąż jest smutno. Miałam mnóstwo zadania i nauki, ale czułam, że dzisiaj nie jestem w stanie niczego się nauczyć. Jedyne co pragnę teraz zrobić to położyć się do łóżka, owinąć ciepłą kołdrą i zasnąć, zapominając o tym wszystkim.
    Ale jestem uparta i jest to w pewnym sensie moja wada, a w innym- moja zaleta. Skoro postanowiłam, że muszę się przygotować do szkoły, to się przygotuję. Wstałam z westchnieniem i podeszłam do zlewu, gdzie umyłam naczynia, po czym zamknęłam się w pokoju, chociaż w domu i tak nie było nikogo, kto mógłby mi przeszkodzić w nauce.
   Przed dwudziestą pierwszą jednak już dosłownie zasypiałam uderzając głową o biurko. Niczego nie dałam rady się już nauczyć. Urządziłam więc sobie szybki, ale gorący prysznic, wypiłam kakao i wskoczyłam do łóżka. Zgasiłam lampkę i ułożyłam się wygodnie. Przyjemne ciepło rozlało się po całym moim ciele i uśmiechnęłam się sama do siebie, mrucząc z rozkoszą. Teraz jest idealnie. Jestem sama, w swoim pokoju, ze zgaszonym światłem i nie muszę się bac, że ktoś będzie mnie obgadywał i wyśmiewał przez całą noc. Bardziej rzeczywiste jest to, że do mieszkania włamie się jakiś zamaskowany zbir. Jest to dosyć prawdopodobne, bo na naszej ciemnej uliczce często zdarzają się jakieś przestępstwa. Ale, co tam. W razie czego nasze miasto ma dodatkowych strażników, I to takich z pelerynami.
   Czując się całkowicie bezpieczna, po krótkiej chwili usnęłam twardym snem.

   Obudziłam się słysząc głośną rozmowę za ścianą. Otworzyłam szeroko oczy rozbudzona, wstrzymałam oddech i zaczęłam nasłuchiwać, ale wyłapywałam tylko pojedyncze słowa. W pokoju było już całkiem ciemno. Spojrzałam na zegar: było po dwudziestej trzeciej. Rodzice powinni już być w domu. Wstałam, założyłam buty i podeszłam do drzwi.
    Usłyszałam głosy rodziców. Najwyraźniej się kłócili. W pierwszej chwili nie uwierzyłam i już miałam kłaść się z powrotem. Pewno znowu się wygłupiają. Kłótnie w naszym domu to prawdziwa rzadkość. To aż nienormalne, porównując to do tego co dzieje się w większości rodzin. Zawsze miałam nas za przykład idealnej rodziny. Dlatego właśnie musiało minąć kilka dobrych sekund, nim stwierdziłam, że teraz to prawdziwa kłótnia. To znaczy, że stało się coś bardzo złego.
  - Ufaliśmy ci! - wykrzyczał ojciec - Ja ci ufałem,,, Kochałem cię, na prawdę cię kochałem, a teraz okazuje się, że... - urwał i wydawało mi się, że słyszę jego cichy płacz.
   Zdębiałam. Co się okazało? O co chodzi? Dlaczego tata płacze? Co zrobiła mama? Coś strasznego, to pewne, ale... co? Moja kochana, dobra mama? I kto jeszcze jej ufał? Chodzi o mnie, czy o kogoś więcej?
   Jedynym sposobem, aby poznać odpowiedzi na te pytania, było przerwanie rodzicom i dołączenie do rozmowy. Dalsze podsłuchiwanie mogło nie mieć sensu. Podeszłam pod zamknięte drzwi ich sypialni i delikatnie je uchyliłam, rezygnując z pukania. Zajrzałam do środka. Tata stał oparty o ścianę i wyglądał jakby miał za chwilę wybuchnąć głośnym płaczem. Mama wręcz przeciwnie. Była wściekła. Próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziałam ich w takim stanie, ale nigdy nie było aż tak źle, jak teraz.
   Zawahałam się, czy na pewno powinnam wejść.
  - To niedopuszczalne - wyszeptał ojciec podnosząc głowę. Mama milczała, więc kontynuował: - Jak ty mogłaś, Selina? Ty?  - poczułam, że stało się coś gorszego niż myślałam na początku i przeszył mnie nieprzyjemny zimny dreszcz - Wiedz, że oni już wiedzą...
   Mamie rozszerzyły się źrenice. W pierwszej chwili wyglądała na przerażoną, w drugiej już na jeszcze bardziej wściekłą i zdecydowaną, by zrobić coś nie dobrego. Zacisnęła pięści i poczerwieniała ze złości.
  - Powiedziałeś im?! - wykrzyczała podchodząc szybko do ojca. Uniosła rękę i uderzyła dłonią w policzek, po czym szarpnęła go za koszulę. Wszystkie mięśnie mojego ciała spięły się tak mocno, że dostałam bolesnego skurczu w łydkach. Tacie natomiast łza spłynęła po policzku, ale nic więcej - Pytam się, czy im powiedziałeś?
  - A co miałem zrobić?! - wyrwał jej się - Jesteś szaleńcem... Jak on. Pasujecie do siebie, gratulacje...
O czym on mówi? Co tu się dzieje? Mama pokręciła głową.
  - Nigdy cię nie kochałam - powiedziała cicho, a mi łzy naszły do oczu, ale chwilę później usłyszałam coś jeszcze gorszego: - Nigdy nie kochałam ani ciebie, ani Barbary...
   Poczułam jak coś we mnie pęka. Zakryłam usta dłonią i zaczęłam płakać. Oni chyba robią jakiś teatrzyk, chcą sobie ze mnie pożartować. To nie dzieje się na prawdę. Może ja wciąż śpię i to tylko koszmar. Straszny, okropny koszmar, z którego zaraz się obudzę. I wszystko się, i wrócę do normalności.
   To nie możliwe, żeby moja najdroższa, najukochańsza matka, która razem z ojcem była dla mnie wszystkim, teraz powiedziała, że nas nie kocha... Że nigdy nas nie kochała.
   Tata też nie ukrywał już łez. Ona nie płakała. Oczy miała zimne, szalał w nich gniew.
  - A ja cię kochałem - przerwał milczenie tata - Od samego początku. I nadal cię kocham. I nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć w to, że przez kilkanaście lat żyłem w kłamstwie!
  - To lepiej uwierz! - mama weszła mu w słowo - Bo taka właśnie jest prawda Gregory. Prawdą jest kłamstwo, a kłamstwo prawdą. Skoro mnie kochasz, dlaczego im powiedziałeś?
  - Zrobiłem to dla twojego dobra...
Parsknęła śmiechem.
  - Mojego dobra? - powtórzyła - To dobrze, że będę gnić za kratkami?
Więzienie? Błagam, niech ten koszmar się już skończy.
  - Zrozum, jesteś pionkiem seryjnego mordercy - powiedział tata, a ja poczułam się jeszcze gorzej, chodź myślałam, że to już nie możliwe - Wszyscy uznawali go za martwego od ponad dziesięciu lat. Popełniłaś wiele przestępstw i zapłacisz za to. Sprawiedliwość cię dosięgnie...
  - Sprawiedliwość! - prychnęła - Czy ty na prawdę jesteś taki głupi? Sprawiedliwość już nie istnieje. Przynajmniej nie na tym świecie.
  - Ja tylko chronię Gotham - kontynuował - I Barbarę.
   Powoli usunęłam się po ścianie w dół i upadłam na kolana. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale to wszystko brzmi tak okropnie... Mam przykre przeczucie, że jeżeli dowiem się prawdy, chociaż częściowo, mój świat legnie w gruzach. Ale niepewności i niewiedzy już dłużej nie zniosę.
  - Nie zrobisz tego! - wydarła się mama - Nie pozwolę ci na to!
  - Selina... - zaczął ojciec. Głos miał słaby i smutny, ale zdecydowany - Jesteś aresztowana za współpracę z zabójcą, ukrywanie go, morderstwa i kradzieże.
   Kolejna łza spłynęła mi po policzku i przyłożyłam trzęsącą się dłoń do drzwi, gotowa je pchnąć. Chcę to zrobić, czy nie chcę? Sama nie wiem... Nie. Koniec tego. Otworzyłam drzwi gwałtownie i szeroko. W tym samym momencie mama wbiła nóż prosto w pierś taty.
   Przez dłuższą chwilę w mieszkaniu zapadła cisz, która wydawała się dziwaczna w porównaniu do wcześniejszych krzyków i szlochów. Cała nasza trójka wstrzymała oddech i w tej chwili nawet spadające piórko narobiło by hałasu.
   Stałam w progu przerażona i sparaliżowana, wpatrując się w matkę stojącą tuż przed ojcem, z nożem kuchennym głęboko w jego piersi. Nie odrywała gniewnego, bezwzględnego wzroku od jego bladej, załzawionej twarzy, Dopiero kiedy wyszarpała nóż z jego ciała, obudziłam się.
  - Tato! - wykrzyknęłam podbiegając do powoli cofającego się mężczyzny. W porę go złapałam i położyłam delikatnie na podłodze. Przez jego białą koszulę przesiąkała krew.


  - Barbara...? - powiedziała cicho mama. W pierwszej chwili wyglądała na zbitą z tropu, zdezorientowaną moim pojawieniem. Wydawało mi się, że teraz zacznie płakać i się tłumaczyć. Myliłam się. Natychmiast wróciła jej pewność siebie i uśmiechnęła się do mnie kpiąco.
   Zignorowałam ją. Podbiegłam do szafy i wyciągnęłam z niej jakiś żółty, długi materiał. Uklękłam przy ojcu i próbowałam zachować krwotok. Dyszał ciężko i wciąż był przytomny, ale wiedziałam, że za chwilę to się zmieni. Starałam się zachować spokój i zimną krew, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam. Łzy spływały mi po twarzy i skapywały na ranę ojca jedna po drugiej. 
  - Jeszcze chwilkę, tato - odezwałam się, by nie wybuchnąć płaczem - Jeszcze chwilkę, wytrzymaj, Proszę,,,
  - Barbara... - wyszeptał ojciec ledwo słyszalnym głosem. Zacisnął zimną dłoń na mojej drżącej ręce, a mnie ponownie przyszył dreszcz - Uciekaj...
   Bałam się, na prawdę się bałam, ale nie mogłam go tu zostawić. Nie w takim stanie. I na pewno nie z mamą.  Podniosłam na nią rozgniewany wzrok i chociaż wiedziałam, że tego pożałuję, wydarłam się jej prosto w twarz: 
  - Dlaczego to zrobiłaś?! - krzyknęłam przełykając łzy. Zauważyłam telefon za jej plecami, na szafce nocnej - Trzeba wezwać pomoc! - powiedziałam i wstałam, ale zanim zdążyłam zrobić krok w przód, mama już trzymała zaciśniętą w dłoni komórkę i nie wyglądała, jakby miała zamiar dzwonić po pogotowie - Mamo... - zaczęłam cicho, ale głos mi się zwiesił.
  - Wiesz, że teraz powinnam się pozbyć wszystkich świadków? - zapytała, a uśmiech z jej twarzy nagle znikł. Podeszła powoli do kąta sypialni wyciągnęła z sypialni wielką, butlę pełną jakiegoś płynu. Nie spiesząc się, zaczęła go wylewać po całym pokoju. Polewała podłogę, łóżko, ściny, szafę, szafki... Z przerażeniem stwierdziłam, że wszystko tu jest z  drewna. Z jeszcze większym przerażeniem rozpoznałam zapach paliwa.
   Pokręciłam powoli głową z niedowierzaniem.
  - Mamo... - załkałam - Co ty robisz...?
  - Pozbywam się świadków - wzruszyłam ramionami - Ciebie i jak najwięcej z tej kamienicy. Mogli usłyszeć coś, czego nie powinni wiedzieć.
   Cała ta sytuacja wydawała mi się chora, nie normalna, nie prawdziwa. Nie mogłam uwierzyć, że nasze spokojne życie w ciągu jednego wieczoru legło w gruzach. Matka, która była dla mnie największą przyjaciółką, okazuje się być przestępczynią, rani ojca, mówi, że nigdy nas nie kochała, ojciec umiera, a ja nie mogę nawet wezwać pomocy. Na sam koniec matka chce podpalić kamienice, usiłując zabić mnie i nie winnych ludzi.
   Przecież tu było tak głośno. Ktoś musiał nas usłyszeć, nie można tego zignorować.. Ktoś musi nas uratować...
   Podbiegłam do mamy, chcąc wyrwać jej z rąk telefon, ale ona była szybsza ode mnie. Podniosła go do góry, a przed siebie wyciągnęła zakrwawiony nóż, na który omal się nie nadziałam. Cofnęłam się gwałtownie, wydając z siebie zduszony okrzyk i z przerażeniem popatrzyłam na skapując z noża krew na podłogę.
   - Mamo... - powtórzyłam błagalnym tonem. Dławiłam się własnymi łzami, a od rozchodzącego się zapachu paliwa zrobiło mi się nie dobrze - Mamo, to ja, twoja córka, Barbara... - przypomniałam jej - Nie rób tego, proszę... - opadłam na kolana zrezygnowana. Jestem słaba, bardzo słaba, przyznaję się, ale nie dam rady z nią walczyć. Lepiej będzie jeśli się poddam. Mam nadzieję, że to nie zaszkodzi ojcu - Nie zabijaj nas...
   Chyba jej nie przekonałam, bo wylała całą butlę do ostatniej kropli. Wciąż się we mnie wpatrując, rzuciła ją w kąt, uderzając nią o ścianę. Zaczęłam krążyć oczami po pokoju, poszukując jakiegokolwiek ratunku. Mój wzrok spoczął na wielkiej, grubej, czarnej latarce na szafce nocnej taty. To nie jest zwykła latarka. To jest moja jedyna szansa, nadzieja na uniknięcie śmierci.
   Gdy mama odwróciła się, by sięgnąć po zapałki, wstałam i bezszelestnie podbiegłam do półki. Złapałam latarkę w momencie, gdy ona się odwróciła.
  - Nie! - wykrzyknęła i rzuciła się w moją stronę, ale za nim zdążyła się przybliżyć, zaświeciłam latarkę i wycelowałem nią prosto w jej oczy.
   W całej sypialni rozbłysło światło. Musiałam zacisnąć powieki i odchylić głowę. Mama ryknęła przeraźliwie i cofnęła się, odwracając do mnie plecami i kryjąc twarz w dłoniach. Udało się! Oślepiłam ją!
   Odwróciłam się w stronę okna i teraz potężna dawka światła padła na ciemne, bezgwiezdne niebo. Jasny, duży nietoperz, pojawił się nad Gotham City. Oby to wystarczyło...
   Wykorzystując to, że mama jeszcze nie odzyskała wzroku i nie doszła do siebie, podbiegłam do ojca i objęłam go delikatnie, pomagając mu wstać. Niestety, nie był w stanie utrzymać się na nogach, nawet gdy powstrzymywałam. Z jękiem usunął się z powrotem na podłogę.
  - Tato, błagam - prosiłam znowu usiłując go podciągnąć - Musimy uciekać. Natychmiast!
   Mój wysiłek poszedł na marne. Tata nie miał już siły, by mówić, a co dopiero uciekać.
   Po kolejnej nieudanej, rozpaczliwej próbie podźwignięcia go, opadłam przed nim na kolana i zacisnęłam pięści. Nie mogę się poddać. Nie pozwolę, by umarł. Jeśli umrze, to ja chcę umrzeć razem z nim.
  Matka podeszła do nas powoli i stanęła nad nami. Oczy miała załzawione i zmrużone, ale wciąż błyszczał w nich gniew, wściekłość i szaleństwo. Nie potrafiłam nic zrobić, nic powiedzieć, gdy zapaliła zapałkę i rzuciła ją na polane benzyną łóżko. Ogień pojawił się niemal natychmiast.
  - Mamo... - spróbowałam ostatni raz nie wierząc, że to coś zmieni.
  - Zapomnij dziewczyno, że kiedykolwiek miałaś matkę - powiedziała zimno, a ja poczułam jak moje serce, moja dusza tłucze się na tysiące małych kawałeczków.
  - Skoro nas nigdy nie kochałaś... - zaczęłam - To po co mnie rodziłaś? Co ja tu robię? Dlaczego byłaś z nami cały ten czas? Dlaczego to wszystko robiłaś?
   Nie odpowiedziała. W milczeniu patrzyła na mnie wściekła chorymi oczami, jakby zastanawiała się, co ma powiedzieć.
  - Plan Jokera zostanie wypełniony - odezwała się w końcu.
    Kojarzyłam z skądś nazwę Joker, kiedyś już coś o nim słyszałam. I to chyba nie było nic dobrego. Niestety tylko tyle mogłam sobie przypomnieć, będąc w takiej sytuacji.
    Spojrzałam na mamę pytająco, czekając na dalszy ciąg. Za jej plecami rozprzestrzeniał się ogień. Nie spuszczając ze mnie wzroku, podeszła do otwartego okna i wspięła się na parapet. Nie bałam się, że coś jej się stanie. Wie, co robi. Mieszkamy na trzecim piętrze, ale ona nie spadnie i się nie zabije. W innym wypadku, nie robiła by tego. Zmartwiło mnie raczej to, że ucieka.
  - Co ty zrobiłaś...? - szepnęłam.
   Uśmiechnęła się do mnie usatysfakcjonowana i puściła mi oczko. Odbiła się rękoma i przechyliła się w tył, po czym zniknęła w ciemności nocy.

sobota, 11 października 2014

NARODZINY LEGENDY ROZDZIAŁ 1

  Budzik dzwonił już kolejną minutę, a ja wciąż leżałam z głową schowaną pod poduszą. Głośna melodia irytowała mnie jednak na tyle, że wyciągnęłam rękę i po omacku wyszukałam nią budzik, który wyłączyłam. Wynurzyłam głowę i z powrotem opadłam na poduszki.
  Nie chciało mi się wstawać, nie chciało mi się iść do szkoły. To dopiero połowa października, tak daleko do pierwszego dłuższego wolnego- Świąt Bożonarodzeniowych, które dla mnie są najlepszymi dniami w całym roku. O tym, że to dopiero jesień przypomniała mi pogoda. Za oknem znowu padał deszcz, ale nie taki mocny, ulewny i chwilowy, jaki lubię. Kropiło, a to oznacza że będzie tak kropić jeszcze długi czas. W pokoju było ciemno. Moja sypialnia jest stosunkowo mała i średnio ładnie przystrojona, ale dla mnie nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że ma najpraktyczniejsze przedmioty: łóżko, półkę, szafę, biurko oraz małe lusterko. Poza tym moją rodzinę nie stać na większe wydatki.
  Moi rodzice, Gregory i Selina Gordon są policjantami, co w takim mieście jak Gotham równa się około 50 procent większe prawdopodobieństwo, że po wyjściu rano do takiej pracy, wieczorem możesz już nie wrócić, niż jest to w innych, mniejszych miastach. Powinniśmy mieć więc całkiem sporo pieniędzmi, ale niestety tak nie jest. Jeszcze w przed laty moi rodzice popadli w takie długi, że do teraz ciężko im się pozbierać i wszystko pospłacać. Chociaż nie należę do osób specjalnie optymistycznych, wierzę że jeszcze trochę czasu minie i wszystko się ułoży, a moja rodzina wyjdzie na prostą.
  Spojrzałam na zegar: 6:33. Chciałabym jeszcze poleżeć, ale nie mogę się spóźnić na lekcje. Co jak co, ale szkoła jest dla mnie ważna. Przyszły chirurg nie może mieć w końcu za dużo zaległości.
  Z ociąganiem wstałam. Gdy tylko odkryłam kołdrę, poczułam chłód, więc zarzuciłam koc na plecy i skulona podreptałam do kuchni. Już w drzwiach poczułam zapach jajecznicy. Mama biegała po kuchni w policyjnym mundurze, z torbą przewieszoną przez ramię. Gdy mnie zobaczyła uśmiechnęła się do mnie promiennie, pokazując bialutkie zęby, które kolorystycznie idealnie pasowały do śnieżnobiałych pereł na jej długiej szyi. Chyba bardzo je lubiła, bo często je nosiła. Musiały kosztować majątek. Kiedyś z ciekawości zapytałam ją, z skąd je ma, na co ona odpowiedziała mi, że to pamiątka po jej matce, a mojej babci Natashy, której nigdy nie udało mi się poznać. Skarciłam się wtedy w myślach, bo miałam pomysł, aby je sprzedać i jakoś słusznie wykorzystać zdobyte pieniądze.
  - Mamo, nie musisz mi robić śniadania - powiedziałam odwzajemniając uśmiech i siadając do stołu - Przeze mnie spóźnisz się do pracy.
  - Daj spokój - zaśmiała się kładąc przede mną talerz z jedzeniem i kubek ciepłej herbaty - Zdążę, nie musisz się o mnie martwić. 
  - Gdzie tata? - zapytałam rozglądając się za nim.
  - Twój wujek wzywał go trochę wcześniej. Dzisiaj czeka nas ciężki dzień... - westchnęła spuszczając wzrok. 
  Mój wujek jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych osobowości w mieście. To James Gordon i poza tym, że jest moim ulubionym wujkiem, jest szefem moich rodziców jak i wszystkich policjantów Gotham.
  - Muszę iść - stwierdziła mama podnosząc głowę. Podeszła i pocałowała mnie w czoło - Trzymaj się córeczko. 
  - Miłego dnia, mamo - powiedziałam namiętnie wsuwając przepyszną jajecznicę. 
  Mama podbiegła do wieszaka i założyła czarny, elegancki długi płaszcz. Odwróciła się jeszcze w drzwiach i pomachała do mnie robiąc przy tym zeza. Parsknęłam śmiechem i o mało nie udławiłam się przy tym jedzeniem. Mama także się zaśmiała, puściła mi oczko i wyszła zamykając przy tym drzwi. 
  Nie spiesząc się, zebrałam się w ciągu czterdziestu minut i wyszłam na przystanek autobusowy, który znajdował się nie daleko kamienicy, w której znajdowało się nasze małe ciasne mieszkanie. Biedniejsi mieszkańcy Gotham żyli właśnie w takich trochę slumsach. Większość obywateli tego miasta jest o wiele bogatsza od nas i mieszka w pięknych apartamentach lub willach na przedmieściach. Pewno dlatego mało kto nie popatrzył na mnie krzywo, gdy doszłam na przystanek.
  Nigdy nie byłam zbyt rozmowna i towarzyska. Rzadko z kimś rozmawiałam, byłam nieśmiała i trochę za szybko przekreślałam ludzi. Moje poczucie humoru też pozostawiało wiele do życzenia. Po prostu nie pasowałam do otoczenia i już dawno pogodziłam się z tym, że jestem aspołeczna. Mimo to, chciałam pomagać ludziom, ratować im zdrowie, życie, ale nie w ten sposób co rodzice, czy wujek. Medycyna od zawsze była moją pasją i od zawsze widziałam siebie nad stołem operacyjnym.
  Osobami z którym najczęściej rozmawiałam byli więc moi rodzice, wujek i sąsiadka z piętra wyżej. Jeśli chodzi o tą pierwszą trójkę, to wcale nie spędzamy ze sobą dużo czasu. Mama i tata wracają nie raz, kiedy ja już nie dam rady się ich doczekać i zasypiam, a komisarz policji w Gotham? Cóż, ma jednak całkiem sporo pracy.
   W szkole jednak nie mam na co narzekać, na brak towarzystwa, bo jest taka jedna osoba, której wszędzie jest pełno, która zdecydowała się poznać mnie bliżej i się ze mną zaprzyjaźnić. I ta właśnie osoba stała teraz na drugim końcu przystanka i machała do mnie ręką wołając mnie aż za głośno.
   Stephanie Brown była wysoką blondynką, której włosy sięgały po same biodra. Jej twarz miała łagodne rysy i delikatne piegi, które dodawały jej uroku. Miała zgrabny, wręcz idealny nos. Ale to oczom zawdzięczała swoją rozpoznawalność:duże, wyraziste nawet bez makijażu, radosne, o barwie spokojnego morza. I do tego wieczny uśmiech. Innymi słowy, była piękna, ani mogłam się z nią równać. Ale to nie wszystko, bo charakter też miała całkiem przeciwny do mojego: wygadana,  żartobliwa, pewna siebie, zawsze umie dopiąć swego. Miła i życzliwa dla wszystkich w około. Była takim troszkę dzieckiem, chociaż była ode mnie starsza o trzy lata. Ja miałam czternaście, ona dopiero co skończyła siedemnaście. Mimo tych wszystkich różnic, przyjaźniłyśmy się. Stephanie była jedną z tych nielicznych osób, której mogłam wszystko powiedzieć; wyżalić się, pośmiać się i po prostu, być sobą.
  Podeszłam do niej i schowałam ją pod parasolką, bo ona nie miała swojej.
   - Cicho, nie musisz się tak drzeć - skarciłam ją, a ona uśmiechnęła się do mnie szeroko - I co się głupio cieszysz? - zapytałam, ale sama nie mogłam się powstrzymać.    
   - Jest sprawa - oznajmiła - Rozumiesz ciągi?
   - Ciągi? - zdziwiłam się - Ciągi matematyczne? Tak, a co?
   - To super, bo widzisz, ja właśnie nic nie rozumiem i ktoś musi mi to wyjaśnić - powiedziała i zrobiła minę zbitego psa.
  Ciągi to temat, który przerabiają na matematyce dopiero w klasie Stephanie, ale ja lubię się uczyć naprzód, a ciągi to dla mnie łatwizna i przyjemność.
   - W porządku, pomogę ci - zapewniłam ją.
   - Dzięki, Barbra! - ucieszyła się.
   Tak naprawdę mam na imię Barbara tylko, że dla Stephanie to imię z tą jedną literą, jest jak sama powiedziała: "cholernie długie". Samą siebie natomiast każe nazywać Rabin. Powiedziała, że to dlatego, że podoba jej się jeden z Robinów pracujących dla Batmana.
   Batman ma w sumie czterech pomocników, noszących pseudonim Robin, z czego jeden to dziewczyna. No i jest jeszcze z nimi Batwomen. Nigdy nie widziałam żadnego z nich na żywo, zawsze w telewizji i to tylko przez krótką chwilę, nim zniknęli. Oczywiście byłam im wdzięczna, za chronienie miasta, bo Gotham to jednak miasto inne niż wszystkie, częściej potrzebującego pomocy w postaci superbohaterów. Ale specjalną fanką Bat- rodziny to ja nie jestem. I chociaż mój wujek utrzymywał z nimi ścisły kontakt, a moi rówieśnicy mieli prawdziwą obsesję na punkcie, mi byli obojętni. Dobrze, że są i już. Nawet ze Stephanie miałam o nich tylko jedną krótką rozmowę. Przyznała kiedyś, że bardzo ich lubi i bardzo chciałby ich poznać. Odpowiedziałam jej wówczas, że ta znajomość szybko by się skończyła, bo ona jest szalona, roztrzepana, rozgadana i nieprzewidywalna, a członkowie Bat- rodziny to raczej pomruki takie jak ja. Stephanie wybuchnęła wtedy śmiechem i stwierdziła, że oni na pewno są szaleni, jeszcze bardziej niż ona. Szczerze wątpię, żeby ktoś był zdolny ją w tym pobić, nawet członkowie Bat- rodziny. I to była jedna jedyna nasza rozmowa na ich temat. Chociaż jest ich fanką, Stephanie unika rozmów o nich w roli głównej.
   Prawdę powiedziawszy, o sobie też bardzo rzadko mówi. Wiem o niej właściwie tylko tyle, że mieszka w domu dziecka od tragicznej śmierci swoich rodziców. Tylko tyle mi powiedziała, a ja już o nic więcej nie pytałam. Trochę mnie jednak zdziwił fakt, że tak wesoła osoba jak ona, może mieć taką przeszłość.
   W każdym razie Rabin kojarzy mi się z rabinem, a to też nie kojarzy mi się z czymś co by mi się podobało, więc nazywałam ją po prostu Stephanie, Steph albo Stepha, a ona nie ma nic przeciwko temu.
   - Jak ty możesz rozumieć ciągi? - pokręciła głową z po wątpieniem. Ona zawsze była typową humanistko, chociaż źle dobierała słowa - Przecież to jest jakieś chore! - wykrzyknęła, nie zważając na ludzi, którzy przestraszeni wzdrygnęli się obok niej i obrzucili ją gniewnym spojrzeniem.
  - Spokojnie, wszystko ci wytłumaczę - zaśmiałam się cicho - To naprawdę nie takie trudne...
   W tym momencie podeszli do nas czterej grubi masywni i brzydcy chłopcy. Aż za dobrze znam tę bandę. Chris, Dale, Lew i Arthur. Jedni z najbardziej znienawidzonych przeze mnie osób, a jest takich całkiem sporo. Każdy idiota z tej czwórki jest dzieciakiem jakiegoś milionera i dręczą mnie od pierwszego dnia szkoły. Oni chodzą do prywatnej, ja do publicznej, ale nasze szkoły znajdują się naprzeciwko siebie, więc dosyć często się widujemy. Czasem zdarza się, że ich szoferzy nie mogą zawieźć na zajęcia ekskluzywnymi limuzynami i wtedy są zmuszeni jechać zwykłym autobusem, takim jak ja, Dzisiaj widocznie też będą mi towarzyszyć, tak na dobry początek dnia. Wiem, że nie jestem ładna i nie powinnam się wywyższać, ale oni to dopiero są paskudni.
   Teraz stanęli przed nami, skrzyżowali ręce na piersiach i wykrzywili gęby w tych swoich obrzydliwych uśmiechach, prezentując krzywe zęby.
  - Wow, Gordon, ale masz piękną parasolkę! - zadrwił Dale - Jeśli mogę spytać, na którym śmietniku ją znalazłaś?
  - Pytasz, bo jak na jednym nocowałeś, to zgubiłeś twarz, Lotrio? - zapytała Stephanie unosząc dumnie głowę do góry i uśmiechając się szeroko.
  - Cięta riposta, Brown - zaklaskał w dłonie Chris - Ale nie zrozumiałem jej sensu. Co ma jedno do drugiego, możesz mnie oświecić.
   Tak szczerze, to ja też nie zrozumiałam sensu tej wypowiedzi, ale tak już właśnie była Stephanie. O to mi chodziło, mówiąc, że często źle dobiera słowa. Teraz zawahała się na chwilę, myśląc jak się odciąć.
  - Bo to nie ma mieć żadnego sensu, geniuszu - powiedziała w końcu, a ja poczułam, że gdybym przełamała nieśmiałość i strach przed tymi bydlakami, moje teksty byłyby o wiele lepsze, niż mojej przyjaciółki - A nawet gdyby jakiś miało - kontynuowała - to i tak byście go nie wyłapali. Mogłabym świecić wam latarką w oczy, a i tak bym was nie oświeciła.
   Taak, moje teksty na pewno byłyby lepsze. Odnoszę wrażenie, że w ten sposób to my się tylko pogrążamy. Ale nie odważyłabym się wkroczyć do akcji. Stephanie zawsze staje w mojej obronie i chociaż słabo jej to wychodzi, jestem jej wdzięczna. Gdyby nie ona, już dawno bym się załamała.
   Chłopcy najpierw popatrzyli po sobie, a potem zaczęli się cicho śmiać, coraz głośniej, głośniej, aż w końcu dosłownie rżeli ze śmiechu, zwijając się w pół. Ludzie obok nas też chichotali. Chciałam się zapaść pod ziemię. Spojrzałam na Stephanie, ale ona w przeciwieństwie do mnie, nie poddawała się, wciąż stała wyprostowana i mierzyła gniewni chłopaków, którzy powoli zaczęli się uspokajać.
  - Coś w tym śmiesznego? - zapytała, na co im z powrotem się pogorszyło. Odezwali się dopiero po chwili.
  - Nie, nic piękna - przemówił Dale - Ale to nie z tobą przyszliśmy pogawędzić, tylko z twoją koleżaneczką.
  - Odczepcie się od niej - prychnęła Stephanie.
  - A co nam zrobisz, ślicznotko, jeśli się od niej nie odczepimy? - prowokował ją Lew.
  - Zdziwisz się, ale bez problemu mogę was skrzywdzić - w odpowiedzi cała czwórka i ludzie na około, uważnie przyglądający się rozwojowi wydarzeń, wybuchnęli śmiechem, a ja aż płonęłam i poczułam silną potrzebę, przywalenia w te wstrętne gęby.
  - Ej, Gordon, wujaszek chyba za wami nie przepada - krzyknął do mnie Arthur, tak głośno, by usłyszał każdy z gapiów, stojących na przystanku - On mieszka w pałacu, a wy jesteście pod opieką społeczną.
  - Opieka społeczna? - uradował się Lew - O tym nie słyszałem.
  - Ktoś musi w końcu dofinansowywać zapchlone kundle w schronisku - odpowiedział Dale.
   Ludzie w około pękali ze śmiechu, a mi łzy naszły do oczu. Miałam nadzieję, że tego nie widać.
  - Nie obraź się, dziecinko, ale muszę sprawdzić, czy ty faktycznie tam nic nie masz - powiedział Chris wyciągając przed siebie rękę - Mówią, że masz tam mniej niż w portfelu...
    Przybliżył się i wyciągnął dłoń w kierunku moich piersi. Nawet nie zdążyłam się cofnąć, ale on też nie zdążył mnie dotknąć. W tym momencie Stephanie złapała go za ramię, obróciła go o 180 stopni i wygięła mu ręce do tyłu, a swoją pieść wbiła mu między łopatki.
  - Aua! - wykrzyknął krzywiąc się z bólu i nieskutecznie próbując jej się wyrwać - Puszczaj! Wszystko powiem ojcu!
  - Myślisz, że boję się twojego tatusia? - zadrwiła - Pewnie taki sam z niego tchórz, jak i z ciebie. Guzik mi może zrobić!
  - Puszczaj! - wydarł się - Idiotko, to boli!
  - Bo to ma boleć - odpowiedziała - Na przeszłość, nie wsadzaj łap tam, gdzie nie powinieneś.
  - Stephanie, już starczy - powiedziałam cicho, ale ona nie zwróciła na mnie uwagi.
   Ludzie cofnęli się od nas, a Dale, Arthur i Lew, przed chwilą tacy odważni, teraz nie mieli zamiaru pomóc kumplowi. Uśmiech zszedł im z twarzy i teraz wyglądali na przerażonych.
  - Wariatko, puszczaj mnie! Natychmiast! -wrzeszczał Chris. Stephanie musiała chyba na prawdę mocno naciskać, bo po policzkach spływały mu łzy - Jesteś skończona!
  - Przeproś ją! - rozkazała Stephanie.
  - Żartujesz? - Chris zaśmiał się przez łzy - Nie będę się poniżał...
  - Już za późno, poniżyłeś się - przerwała mu Stephanie i jeszcze mocniej wbiła pieść w jego plecy - Masz ją przeprosić, już!
   Na prawdę nie potrzebowałam tych przeprosin, przynajmniej na nie nie liczyłam. Jedyne czego teraz chciałam, to zamknąć się w pokoju i nie wychodzić z niego do końca dnia.
   - Stephanie, skończ, proszę - spróbowałam jeszcze raz, ale bez żadnego skutku.
    W tym momencie podjechał autobus. Kierowca od razu zauważył co się dzieje. Wyglądał na oburzonego.
  - Hej, ty! - krzyknął w kierunku Stephanie - Puszczaj go, słyszysz?!
   Dziewczyna jeszcze przez chwilę mocno wbijała pieść w Chrisa, który teraz już głośno płakał i dopiero za drugim apelem kierowcy, odepchnęła go od siebie, rzucając nim w stronę jego kompanów. Ludzie zaczęli wchodzić do autobusu, zdezorientowani tym co się wydarzyło.
  - Już nie żyjesz, szmato... - Chris, wciąż łkając, wycelował w Stephanie palcem. Odwrócił się i razem z resztą chłopaków udał się do drzwi,
  - Oj, bo się ciebie boję! - wydarła się za nimi Stephanie.
  - Powinnaś się bać. Moi rodzice zrobią z ciebie miazgę. Zapłacisz mi za to! - zagroził jej Chris po czym wszedł do autobusu.
  - Biedaczysko - Stephanie pokręciła głową - Nawet go nie uderzyłam, a ten smarkacz już beczy i na rodziców się powołuje - odwróciła się do mnie przodem, a gniew w jej oczach zgasł, ustępując miejsca zatroskaniu - Wszystko dobrze?
  - Tak - powiedziałam cicho. Skłamałam. Czułam, że za chwilę sama się tu popłaczę.
  - To palanty, nie przejmuj się nimi - pocieszyła mnie.
  - Wiem - potaknęłam, ale nie byłam przekonana. Upokorzono mnie publicznie, jak ja mam iść teraz do szkoły?
Stephanie uśmiechnęła się do mnie blado.
  - Nie smuć się - powiedziała biorąc mnie pod ramię - Chodź, jedziemy.
   Podeszłyśmy do drzwi autobusu, ale gdy chciałyśmy wejść, kierowca nas zatrzymał.
  - A pani gdzie się wybiera? - zapytał mierząc Stephanie.
  - No... do szkoły jadę - powiedziała pokazując mu bilet - Zapłaciłam za to.
  - To jedź sobie do szkoły, ale nie moim autobusem - oznajmił - Potem się wszyscy dziwią, że w Gotham tylu przestępców. Od takich, jak ty się zaczyna. Teraz kolegę bijesz, a za kilka lat, a potem będziesz na banki napadać i ludzi mordować. Nie będę czegoś takiego wspierał. Przyjdzie czas, że kiedyś ty i i inni ludzie mi podziękują, ale dzisiaj, wychodź z stąd i znajdź sobie inną podwózkę.
   Zebrałam się na odwagę, chcąc teraz ja stanąć w jej obronie.
  - Ale ona tylko... - zaczęłam.
  - Daj spokój, Barbra - przerwała mi Stephanie. Patrzyła spode łba prosto w oczy kierowcy - W porządku, przejdę się. Przynajmniej matma mi przepadnie.
  - Tak, przejdź się i ochłoń trochę, wariatko! - wykrzyknęła jakaś dziewczyna z tyłu, a cały autobus wybuchnął śmiechem. Kierowca natomiast zachowywał się jakby w ogóle tego nie usłyszał.
   Stephanie wyszła z autobusu, odwróciła się krzyżując ręce na piersi i wciąż wpatrując się wściekle w kierowcę.
  - To weź przynajmniej parasolkę - powiedziałam i podałam jej swoją.
  - Dzięki - uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła rękę po parasolkę, ale nim zdążyła ją odebrać, kierowca zamknął drzwi.
  - Co pan wyprawia?! - wykrzyknęłam oburzona, odwracając się do niego.
  - Musimy ruszać - oznajmił odpalając silnik.
  - Deszcz pada, a do szkoły jest daleko. Ona się przeziębi!
  - Trudno - wzruszył ramionami - Przynajmniej jak będzie chora w łóżku leżeć, to będzie miała więcej czasu, żeby przemyśleć swoje zachowanie. Siadasz, kwiatuszku, czy ty też masz ochotę na spacerek? - cały autobus, który uważnie obserwował naszą rozmowę zawył ze śmiechu.
   Teraz jako dobra przyjaciółka powinnam wyjść i dogonić Stephanie, ale na pierwszej lekcji mam biologię. Piszemy sprawdzian od początku roku. Żyłam nim od dwóch tygodni. Nie mogę odpuścić.
   Zrezygnowana przeszłam więc obok kierowcy i opadłam na pierwszy fotel tuż za nim. Od razu dostałam jakimś zwiniętym papierem w głowę.
   Ruszyliśmy i zaraz po rozpędzeniu autobus ostro zakręcił w prawo i wjechał w głęboką kałużę, ochlapując Stephanie brudną wodą od stóp po głowę.
   Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ja poczułam jak coś się we mnie gotuje. Tak przecież nie można! Stanęłam na równe nogi i podeszłam z powrotem do kierowcy, zaciskając mocno pięści.
  - Zatrzymaj się - rozkazałam.
  - A nie można by ładniej? - nawet na mnie nie popatrzył.
  - Masz się natychmiast zatrzymać, ty skończony dupku! - wydarłam się nie zważając na to, że prawie spowodowałam wypadek. Kierowca zjechał na pobocze i spojrzał na mnie przerażony. Właściwie, wszystkich w autobusie zamurowało. Drzwi się otworzyły - Nie wiem kto dał ci tę pracę, ale długo już nie popracujesz. Jeszcze dzisiaj piszę na ciebie skargę - obiecałam mu, po czym nie czekając na odpowiedź, szybko wyszłam z autobusu.
   Podbiegłam do Stephanie i zastanowiłam się, czy jest sens krycia ją pod parasol, skoro i tak jest już cała mokra. Była wyraźnie wściekła, ale uśmiechnęła się do mnie szczerze i szeroko.
  - Dziękuję - powiedziała.
  - To ja dziękuję i przepraszam - przyznałam - To przeze mnie.
  - Jest w porządku. Chodź, może zdążymy chociaż na połowę lekcji.
Szybkim krokiem ruszyłyśmy za autobusem.
    

niedziela, 5 października 2014

BOHATEROWIE

BRUCE WAYNE (BATMAN). 44 l.



KATHY WAYNE (BATWOMEN). 41 l.




DAMIAN WAYNE (ROBIN). 19 l.




JASON TODD (ROBIN). 22 l.



STEPHANIE BROWN (RABIN). 17 l.



TIM DRAKE (ROBIN) 16 l. 



BARBARA GORDON (BATGIRL) 14l. 



DICK GRAYSON (ROBIN) 11 l.



ALFRED. 61 l.



JOKER. 47 l.



HARLEY QUINN. 38 l.


JASMINE QUINN. 18 l.




SELINA KYLE (CATWOMEN). 39 l.






SLADE WILSON (DEATHSTROKE). 44 l.




JAMES GORDON. 65 l.